- Tomek, nie myśl tyle, tylko skacz - zachęcał mnie Luis, kiedy stałem na skalnym urwisku i na ochotnika (sic!) miałem skoczyć w to małe, zielone oczko 5-6 metrów niżej. Dla niego to oczywiście bułka z masłem, skoki na głęboką wodę to codzienność. Ba, nawet w życiu zawodowym zdecydował się porzucić pracę w informatycznym korpo, żeby na świeżym powietrzu, w pięknej górskiej scenerii Río Verde, pastwić się nad takimi cykorami jak ja. A ja, nie dość, że ugrzęzłem w korporacji, to teraz stojąc na skale mamrotałem tylko tengo miedo, tengo miedo, z tyłu głowy mając pytanie, czy tej kryształowej wody jest tam wystarczająco dużo, czy jest tam wystarczająco głęboko, żebym jednak kontynuował schodzenie kanionem na własnych nogach. - Tomek, nie patrz w dół, po prostu skocz! No to skoczyłem. Chwilowe, może dwusekundowe poczucie bezwładności, siła przyciągania, krótkie aaaaa, plusk i tyle. To naprawdę jest proste. Strach przed postawieniem kroku w pustkę może nawet jest uzasadniony, ale mimo wszystko nie powinien paraliżować czy obezwładniać. Przecież to nawet nie był skok w nieznane, pływałem w tym "basenie" chwilę wcześniej, widziałem, że nie ma tam żadnych skał, konarów, czy wystających kamieni, ba!, Luis chwilę wcześniej skoczył i tuż po wynurzeniu, cały w skowronkach, z bananem na ustach zakomunikował nam, że to uwielbia. A i ja, gdy tylko wystawiłem głowę nad powierzchnię, krzyknąłem do Klary, że to jest cudowne... i powinna spróbować. Schodzenie kanionem zajęło nam około 6 godzin. Co to był za fantastyczny czas! Naturalne zjeżdżalnie, strach oddający pole adrenalinie podczas skoków albo kiedy na linie opuszczaliśmy się w czeluść pieczary z lejącym się na głowę wodospadem. Przygoda jakby żywcem wyjęta z opowieści o Tarzanie lub o 'ostatnim Mohikaninie'. Dzika przyroda i totalna ekscytacja. Wolny umysł i lekkość ducha. Nieskrępowana radość.
Jak ja się cieszę, że udało nam się ten wyjazd zrealizować. A bo to wciąż covidowa zaraza, która już niejedne plany nam zniszczyła, a to wojna w Ukrainie, która przecież też mogła namieszać w ruchu lotniczym - co za parszywe czasy. A na dodatek sezon na te szaleństwa jeszcze się na dobre nie rozpoczął, więc znalezienie firmy z okolic Granady, która tylko dla dwóch osób byłaby gotowa zorganizować canyoning w rozsądnych pieniądzach, to też było wyzwanie. Ale się udało, w pakiecie mieliśmy cały kanion i przewodnika tylko dla siebie, a w sezonie tak się nie da. Grup jest zawsze kilka, jeden opiekun może wziąć do kanionu do 6 osób, a w przypadkach takich łatwych tras do 8. Takich łatwych?! To ja się pytam jak wyglądają te trudne?!
Dla odmiany dzień wcześniej mieliśmy ze sobą aż dwóch opiekunów. Szczerze przyznam, że jak dojechaliśmy do Moclín i zobaczyłem gdzie mam zaraz wejść, co więcej, gdzie przywiozłem swoją najmłodszą córeczkę, to nogi się pode mną ugięły. Przecież ja mam, do cholery, lęk wysokości! Via ferrata chodziła za mną już jakiś czas, ale jakoś nigdy się nie składało. Jak już by się mogło złożyć, to zwyciężał rozsądek:D A teraz przepasani w uprzęże jak jakieś konie, na kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu metrach przepinamy się z jednej stalowej liny w drugą, po kilkunastu metrach powoli zaczynamy nawet ufać temu całemu żelastwu nie trzymając się kurczowo ściany, a za chwilę, jak prawdziwi 'profi', zjeżdżamy tyrolką i to bez zbędnych wrzasków. W Andaluzji, nieco na południe od Granady, jest jeszcze jedna ferrata, nazywa się Los Vados i przeczytać o niej można takie słowa zachęty: poczuj adrenalinę, jaką może dać tylko trzystumetrowa ściana. I muszę przyznać, że bardzo mnie ten opis zachęca.
Na tle tych doświadczeń, niejako na deser, zafundowaliśmy sobie spacer po ścieżce króla, czyli El Caminito del Rey, która co prawda potrafi sprawić, że mrówki zaczynają dość gwałtownie spacerować po plecach, szczególnie na moście, albo jak się wychyli ze ścieżki w miejscu, gdzie kanion osiąga 100 metrów głębokości, ale umówmy się... jest to adrenalina gorszego sortu, że zacytuję klasyka.
Odmiennych wrażeń dostarcza ścieżka Los Cahorros, w przewodnikach określana jako jedna z najlepszych, ale i bardzo łatwych, rodzinnych opcji na górski mini-trekking w Sierra Nevada. Pierwsze co po prostu rozkłada na łopatki to absolutnie głęboka zieleń i dzikość przyrody. I w tej znakomitej scenerii trzeba maszerować przez wiszące mosty, tulić się do ścian wąwozu, ale jest to ścieżka dla każdego, którą bez większych problemów można pokonać w 2-3 godziny. Taka w sam raz, żeby zaostrzyć apetyt na te wszystkie pyszności, których można pokosztować w barach i restauracjach Granady. I choć cały post mógłbym poświęcić małym, urokliwym knajpkom, churrosom, tapas, owocom morza czy sangrii, to - jako wielki miłośnik kina - wspomnę tylko o jednej, ale za to słynnej restauracji: el Pimpi w Maladze. Kiedy poprosiłem kelnera o podanie małej sangrii ten tylko na mnie łypnął spod oka, prychnął, wręcz żachnął się, co oczywiście miało oznaczać, żebym nie cudował, tylko od razu zamówił litrowy dzbanek. Co oczywiście niezwłocznie uczyniłem bez krztyny żalu, prosząc jednocześnie o zestaw owoców morza dla dwóch osób, który okazał się być porcją dla co najmniej czterech. Ale o co chodzi z tym kinem, ktoś czytający uważnie może zapytać. Od pięciu lat współwłaścicielem tej restauracji jest urodzony w Maladze Antonio Banderas i podobno, szczególnie po 3 czy 4 dzbankach sangrii, można go tam spotkać. Nam się to jednak nie udało, ostatecznie zakończyliśmy biesiadowanie na tym jednym dzbanku. Udało nam się za to wypocząć w hammamie, dotrzeć do Alhambry, zajrzeć na punkt widokowy National Geographic w Montefrío i to wszystko w spacerowym tempie zaledwie przez tydzień. A ja nabrałem przekonania, że warto rzucić korpo i skoczyć w nieznane!
Tymczasem!
No chyba, że jeszcze trochę canyoningu?
Comments