Miły dotyk powietrza na skórze, ciepły wiatr, słońce - biorąc pod uwagę naszą szczecińską szarówkę nic więcej do szczęścia nie trzeba. A jednak to co najlepsze dopiero przed nami, choć w lotniskowej wypożyczalni bardzo szybko przypominamy sobie hiszpańskie słowo klucz: mañana. Dwie miłe dziewczyny pastwią się nad systemem rezerwacyjnym, który dopiero pół godziny później wypluwa z siebie umowę, litując się nad nami i posapującym coraz głośniej, gęstniejącym za naszymi plecami tłumem. Kolejne 20 minut i jesteśmy w centrum Sewilli - poruszanie się po tych wąskich uliczkach to jedno, ale wolne miejsce w jakimś garażu w weekend zakrawa na cud. Ale... jak się okazało, cuda się zdarzają. W każdym razie wreszcie można było ruszyć w miasto!
Plan wycieczki - jak zawsze - powstał jeszcze w domu, ale tym razem, mimo całej swojej szczegółowości, okazał się być tylko zgrubnym drogowskazem. Byliśmy oczywiście i na Plaza de España, i w katedrze i przy Real Alcazar. Ale tego dnia nie to przykuwało naszą uwagę. Otóż, całkiem niechcący, trafiliśmy na początek la feria de abril! Całe miasto gnało w jedną stronę, kobiety w sukniach flamenco, panowie w gajerach, kapeluszach... Jawa to czy sen? Setki namiotów, hulanki, swawole, luna park... i tylko - poranne wstawanie dało nam kość - nie udało nam się dotrwać do "odpalenia" portady. Wymiękliśmy tuż przed północą. Śmiesznie to musiało wyglądać, bo tysiące ludzi szło w kierunku ferii, a tylko my, cztery czereśnie... spać!
W tej kwestii jednak nie mogło być kompromisów, niedziela bowiem to najdłuższy przejazd tej wycieczki, w dodatku urozmaicony wizytą w Kordobie. A tam też sporo miejsc godnych uwagi. Był i Alcazar i Mezquita, ale chyba najbardziej zapadła nam w pamięci uliczka kwiatowa (Calleja de las Flores), a przede wszystkim most (puente Romano) i widok na miasto z "drugiej strony" rzeki. Zerkam na zapis GPS i wyszło nam 8 km spaceru, całkiem nieźle, choć nie może się to równać z Sewillą, gdzie dzień wcześniej przedreptaliśmy 20 km!
"Kto nie widział Granady, ten nic nie widział" mówi hiszpańskie przysłowie, ale my mieliśmy się o tym przekonać dopiero następnego dnia. Wieczorem, tuż po przyjeździe z Kordoby, udało nam się pójść tylko w okolice katedry i rzuciliśmy się na lokalne frykasy. Kelner donosił i donosił, skończyliśmy paellą i jak mamy w zwyczaju, dzbankiem sangrii. Za to poranki - i to w sumie uwaga generalna - to już inny kosmos. Śniadania w barze, ten gwar, pośpiech w składaniu i przyjmowaniu zamówień. Nie wszystko zrozumiałe, ale czując napór tłumu potwierdzamy i za chwilę dzień zaczynamy niespodzianką na stole. Stoliku raczej. Owy przybytek szczęścia ma 50x50 cm i mieścimy się na nim we czworo. Kawa, sok, tostada z pomidorami, a dla tych bardziej żarłocznych jeszcze rogalik. I jak tu nie być szczęśliwym? Szczególnie, że przed nami symbol miasta, majestatycznie górujący nad nim zespół pałacowy z XIII w. - Alhambra. Spacer dobrze nam robi, mijamy kolejkę do kasy i oglądamy to, co jest dostępne dla "bezbiletowców". Tracimy wnętrza ale napawamy się słońcem i podziwiamy sąsiednie wzgórza. I to właśnie tam, po lunchu, znajdujemy to, co urzeka nas najbardziej. Plątanina krętych uliczek, małe sklepiki, muzyka dobiegająca z okien, a Alhambra z punktów widokowych na wzgórzach Albaicín i Sacromonte wygląda jak na pocztówkach. Ale i tak najwięcej radochy mamy w marokańskiej knajpce, gdzie postanowiliśmy spędzić wieczór. Serwują tam wyborną herbatę, na stole pojawia się szisza i już wiemy, że bardzo tęskniliśmy za tymi arabskimi klimatami. Granada jest różnorodna i właśnie to połączenie kultur nadaje jej kolorytu. Kupujemy magnes - inny niż wszystkie wcześniejsze - i mamy pewność, że to właśnie te wzgórza będą nam się kojarzyły z tym miastem.
Jazda autem w krajach o południowym temperamencie to dla nas, szczecinian, też przygoda. Wąskie uliczki zastawione są autami, kiedy wydaje się że już wycelowaliśmy między nimi a murem, pojawia się jakiś przystojniak na skuterze. Za chwilę inny, z lewego pasa skręca w prawo, tuż przed nami. Dopiero na autostradzie jesteśmy prawie sami - jak na S3 do Gorzowa. Przed nami Frigiliana, jedno ze słynnych, andaluzyjskich białych miasteczek. Białe domki, zwisające pelargonie. Zawsze to rozkosznie sielankowy widok. Może nie jest to Santorini, ale przynajmniej wędrujemy w zupełnej ciszy i bez tłumów turystów. Stamtąd już tylko kilka minut i jesteśmy w Nerja, na balkonie Europy. Tu dla odmiany tłum ludzi. Ale trudno się dziwić, bo cudowna, słoneczna pogoda zachęca do spacerów, a nawet plażowania.
Będąc już w Maladze trafiamy, wreszcie o właściwej porze!, na churros con chocolate. W ogóle - i to dość osobliwe jednak - większość popołudnia spędziliśmy w różnego rodzaju knajpkach, kończąc, a jakże, dzbankiem sangrii w czasie meczu ligi mistrzów. I to niesamowity zbieg okoliczności, bo po ubiegłorocznym finale, który oglądaliśmy w Madrycie (sam mecz był w Mediolanie) w towarzystwie kibiców obu drużyn, także i dziś Real pokonał Atletico. I co by nie mówić o CR7, to jednak jest wielki - dziś dołożył kolejne 3 gole do swojej imponującej kolekcji.
O poranku odwiedziliśmy muzeum Picassa. Zastanawia mnie, co ludzi pociąga w tej sztuce. To jest wyraziste, nieszablonowe, ale nie potrafię tego zrozumieć. Nie znam się, na pewno nie byłem na zajęciach z cyklu "co autor miał na myśli", ale nie zmienia to faktu, że taka forma ekspresji do mnie nie przemawia. Co innego Afryka na zdjęciach!
Uraczeni włoskimi specjałami (takie urozmaicenie jadłospisu) spacerowaliśmy po Mijas Pueblo i niemalże wbiło nas w podłogę, kiedy z witryny małego domku patrzyła na nas najprawdziwsza Afryka - ludzie, zwierzęta i krajobrazy. Zdjęcia mistrzowskie do tego stopnia, że drogą kupna nabyłem album. Ależ marzy mi się ta Afryka, żeby przejechać ją z góry na dół i z powrotem. Co to fotografia może z człowiekiem zrobić, będąc w podróży już rozmyślam o kolejnej - mimo, że na dziś nierealnej. Marzenia nic nie kosztują, ale może wypowiadane wystarczająco często łatwiej będzie zrealizować. Przez to szwendanie się w kółko po Mijas, do Rondy zajechaliśmy za późno. I z żalem stwierdzam, że układając plan nie doceniłem tego miasteczka. Wydawało mi się, że to "tylko most" i najstarsza w Hiszpanii arena do korridy. A to fantastyczne, romantyczne miasteczko. Most rzeczywiście cudnej urody, ale Ronda oferuje zdecydowanie więcej. Widoki wywołują dreszczyk, szczególnie jak się ma lęk wysokości, upstrzone kwiatami kamienne ulice i małe place cieszą oczy. Zresztą i sama okolica mostu zachęca do spacerów, szczególnie po zmroku, kiedy lampy podświetlają miasto na złoty kolor. Mamy niedosyt, ale przed nami wspinaczka na Upper Rock, na Gibraltarze. Już sam dojazd był ciekawy - po pierwsze skała doprawdy robi wrażenie. Kawał kamienia wystający z morza. Ale jeszcze ciekawsze było to, że po stronie hiszpańskiej pogoda była "hiszpańska", a tuż za granicą niebo pochmurne, czubek skały tonął w mleku - iście wyspiarska aura. Udało nam się nie stać na granicy, po kwadransie byliśmy już w UK, a po kolejnych 4, w towarzystwie makaków, zdobyliśmy Upper Rock. Widok w dół znów czułem na plecach, szczególnie, że nastolatki mają w sobie to poczucie niezniszczalności. Albo po prostu drażnią się z ojcem.
Po raz kolejny okazało się także, że najpiękniejsze są sprawy najprostsze. Nie mogłem się napatrzeć, jak przez grań przepływa chmura. Sztuczne ognie w skali szarości. Niesamowity widok. Spodobał nam się też Sikorski Memorial - pomnik i tablica upamiętniająca katastrofę z 1943 r. Mocne, prawdziwe słowa. Warto zaznaczyć, że postawiono ją w 4 lata temu, co oznacza, że i w 2013 roku żyli w Polsce patrioci.
Jadąc autostradą w stronę Kadyksu dziewczyny drzemią, a mi podoba się wszystko. Pas zieleni odcinający drogi autostrady pełen jest oleandrów i kwitnącego na żółto żarnowca. Sam wjazd do Kadyksu też robi wrażenie - most zdaje się lewitować w powietrzu. Okazuje się, że to nówka sztuka, otwarty 2 lata temu. A dowiedzieliśmy się tego w wieży Tavira, w której oprócz widoków z jej dachu, mieliśmy możliwość popatrzeć na miasto przez peryskop (camera obscura). Pan prowadzący był bardzo wyluzowany i, poza ciekawostkami z życia i historii miasta, zabawiał się... przechodniami! Opisać się tego nie da, trzeba samemu zobaczyć. Podobnie jak ferię. Zaczęliśmy w Sewilli, i w tym miejscu kończymy nasz tygodniowy wypad. Fartem trafiliśmy na to wydarzenie, to nie mogliśmy go odpuścić także i na koniec. Biało-zielone i biało-czerwone namioty, łącznie ponad 1000, z czego raptem 14 publicznie dostępnych. A w środku naród tańczy, je, pije i śpiewa. Bawi się. Oglądałem to wcześniej na youtube, ale to co zobaczyliśmy przerosło moje wyobrażenia. Olbrzymie przedsięwzięcie i ogrom pozytywnej energii, której musi nam wystarczyć do następnego wyjazdu.
Tymczasem!
Comments