top of page

Tam, gdzie umierają kangury.

  • Zdjęcie autora: Tomek
    Tomek
  • 23 sie
  • 13 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 1 lis

ree

Pada. Momentami wręcz leje. Co prawda Perth przywitało nas pełnym słońcem, ale zanim dotarliśmy do hotelu i ogarnęliśmy się po podróży, to w zasadzie zaczęło się ściemniać. A od sobotniego poranka przez dwa dni wisiała nad miastem szara, gruba pierzyna, z której, co rusz, kapało nam na głowy. Decyzja o tym, żeby przyjechać do Australii poza sezonem, czyli w czasie tutejszej zimy, była w pełni świadoma, bo 15-25 stopni to jest temperatura idealna do podróżowania, deszcz jednak życia nie ułatwia, a przede wszystkim sprawia, że plan musimy dostosowywać do okien pogodowych.


AUSTRALIA ZACHODNIA

Perth, stolica zachodniej części Australii, nie różni się jakoś szczególnie od miast w USA. A przynajmniej takie mam pierwsze skojarzenie. Dominuje raczej niska zabudowa, z raptem kilkoma drapaczami chmur w ścisłym centrum, ale jest tu też sporo zieleni, a centralnym punktem miasta jest nabrzeże. Szczęśliwie nie sposób się tu nudzić nawet w deszczu. Prosto po śniadaniu idziemy do muzeum, nim jednak zanurzymy się w świat martwej natury, pozwolimy uwieść się naturze żywej. Tuż przed budynkiem trzech młodych chłopców wykonuje tańce Pierwszych Narodów, ale to ich dziadek, dmąc półgębkiem w długą, eukaliptusową rurę, w didgeridoo, sprawia, że siedzimy jak zaczarowani. W przerwach między muzykowaniem opowiada swe przemyślenia o niesprawiedliwości tego świata, przypominając nam, przybyszom z zagranicy, że Australia ma dłuższą historię niż 250 lat, jak to próbują przedstawiać potomkowie białych osadników.

Zachodnie wybrzeże Australii to nie jest mekka turystów. Szczególnie poza sezonem. Owszem, dziś też pada, co zapewne wpływa na to, że podróżnicy nie wyściubiają nosa ze swych przyczep. Zresztą w ogóle ludzi jest mało. W drodze do the Wave Rock, skalnej fali, mijamy raptem kilkadziesiąt innych aut, kilka roadtrains, czyli ciężarówek z trzema lub czterema naczepami, a trzeba wiedzieć, że z Perth do Hyden to... 350 km. Co kilka kilometrów mijamy znak informujący o tym, że ta część drogi bywa zalewana, a żeby określić jak głęboko jest pod wodą służą stosowne miarki, których skala kończy się na 2 metrach. Przy rzęsiście padającym deszczu ma to oczywiście swoją wymowę - czy aby na pewno damy radę wrócić do miasta? Generalnie jest zielono - eukaliptusy falują na wietrze, albo żółto - bo połaci rzepaku ciągną się po horyzont. Wygląda trochę jak w Polsce, może w Hiszpanii albo Chorwacji i tylko stada bajecznie kolorowych papug przelatujących nad autem przypominają, że to nie jest road trip po Europie. Docieramy do skały, która może nie jest jakaś ogromna, raptem ze sto metrów, ale i tak robi wrażenie. Szczególnie, że się wypogodziło i na tle niebieskiego nieba rzeczywiście wygląda jak kilkumetrowa morska fala zastygła w bezruchu.

Im dalej na północ, tym bardziej zmienia się krajobraz. Zaglądamy do Parku Narodowego Nambung, żeby pospacerować wśród wapiennych ostańców sterczących z obłędnie żółto-pomarańczowego piachu, albo przez skalne okno spoglądamy na wąwóz, w pierwszej chwili kojarzący się z tym w Utah (choć gdzie Rzym, a gdzie Krym chciałoby się rzec). Potem krótki trekking w przepięknym Parku Lesueur. Jakże ta miejscowa roślinność jest inna niż nasza. Aby wejść na szlak trzeba na specjalnej platformie wyszorować buty, żeby przypadkiem w grudkach błota nie przynieść chorób, które szkodzą tutejszym roślinom. Mniej więcej od Geraldton zieleni jest jednak coraz mniej i droga przecina sawannę. Tu dla odmiany na niebie nie ma ani jednej chmurki. Kończy się zasięg telefonu, nastaje pustka, a proste, asfaltowe nitki, otoczone po obu stronach rdzawymi pasami ubitej ziemi, ciągną się po horyzont. Od czasu do czasu mijamy kampera albo samochód z turystyczną przyczepką, bo to ta forma podróżowania zdecydowanie tutaj dominuje. Czasem w oddali majaczy jakiś zakręt i kiedy zbliżamy się do niego z nadzieją, że towarzysząca nam przez dziesiątki kilometrów monotonia się zmieni, to wychodząc z zakrętu, ta nadzieja zanika. Przed nami kolejna prosta na skraj widnokręgu. Tymczasem przejechaliśmy już blisko 2 tysiące kilometrów, a ja nawet nie zająknąłem się o kangurach. Jakieś pojedyncze sztuki czają się gdzieś w krzakach, w oddali. O tym, że jest ich jednak dużo świadczy fakt, że mnóstwo tych torbaczy leży na poboczu, przetrąconych przez pędzące samochody. Powoli jednak dojeżdżamy do Denham, miejscowości, która zdaje się być na końcu świata. Przy niej Ushuaia to duże i gwarne miasteczko. O tym, że są tu jednak ludzie przekonamy się nazajutrz, w Zatoce Rekinów. Kilkadziesiąt osób wyszło ze swoich kamperów na plażę by podziwiać delfiny, które dokarmia się tu od 50 lat. Podobno regularnie przypływają około 7.45 rano. I może dla osób, które w tej pięknej, dzikiej scenerii spędzają wakacje w kamperze, nie ma znaczenia, czy one przypłyną rzeczywiście o 7.45, czy o 9 lub 10, o tyle my nie mamy tego komfortu. Poczekaliśmy prawie godzinę w chłodnym, porannym wietrze, nie przypłynęły, więc sami pojechaliśmy się dokarmić. W Denham, w małej, ascetycznej, absolutnie niewyróżniającej się niczym szczególnym piekarence zamówiłem egg & becon burgera. Żółtko smażonego jajka rozlało się w plastrach idealnie przypieczonego bekonu i wewnątrz chrupiącej bułki. Ależ to było tłuste, słone, niezdrowe i pyszne! Nie mogłem sobie odmówić i zamówiłem drugiego!

Przed nami 900 km, przed zmierzchem musimy być w Perth.


TERYTORIUM PÓŁNOCNE

Z południowego zachodu przylecieliśmy na północ, do Darwin - miasta nazwanego tak na cześć brytyjskiego twórcy teorii ewolucji. Tu dla odmiany jest upalnie, termometr w samochodzie pokazuje 34 stopnie. Samo miasto zapewne nie wygrałoby konkursu na najpiękniejsze miasto świata, ale mam wrażenie, że mieszka się tu dobrze. Ocean, sporo zieleni, dużo miejskiej przestrzeni zagospodarowanej przyjaźnie dla mieszkańców i basen ze sztuczną, morską falą tuż nad oceanem (w samym oceanie nie można się kąpać ze względu na osy morskie, czyli meduzy, których poparzenie grozi śmiercią). Nad oceanem jest też Mindil Sunset Beach Market, gdzie w obłędnej scenerii zachodzącego na czerwono słońca można skosztować dania praktycznie każdej kuchni świata. Taki to właśnie kulinarny obraz Australii. Kraj przybyszów i imigrantów ze wszystkich stron świata przez te 250 lat nie wykształcił typowej dla siebie kuchni, oferując w zamian smaki azjatyckie, meksykańskie, czy klasykę gatunku w postaci burgerów lub pizzy. Dni mamy intensywne, bo ledwo byliśmy na ryneczku, ledwo człowiek przyłożył głowę do podusi, a już jest wczesny poranek i jesteśmy w drodze do Parku Narodowego Kakadu. Te odległości są okrutne, dziś naszą kijanką zrobiliśmy 550 km, podglądając w międzyczasie zwisające z drzew nietoperze, skaczące krokodyle, trzymetrowe termitiery, a na sam koniec trasy, tuż przed maską przekicały nam dwa malutkie kangury. I taka jest ta podróż... śniadanie, trasa, kawka, trasa, kolacja, w pozostałych chwilach jakieś atrakcyjne przerywniki. Podczas kolacji, w parkowej restauracji, kelner przyniósł nam dwa piwa. Postawił na stoliku jedno i nagle łapie się za szyję, zgina wpół, rękę zarzuca gdzieś za głowę, wyciąga coś zza kołnierzyka białej koszuli, strzepuje to coś i ubija butem na podłodze. Pełno tu robaków, dorzuca z uśmiechem. Ale pora spać, bo jutro o 6.25 zbiórka, idziemy na poranny rejs na mokradłach (Yellow Water)!

Czy ja się wyśpię na tych wakacjach? Budzik wygrywa tę swoją parszywą melodyjkę o 5.55, skorzystam z dwóch drzemek, ale na więcej nie ma czasu. O 6.40, równo z wschodzącym słońcem, jesteśmy na łodzi i śnimy na jawie. Dzień budzi się w barwie złota, ten przepiękny świat odbija się w starorzeczu, a fauna zadziwia swą różnorodnością. Dla miłośników ptaków to jest raj. A to bocian upolował rybę i dobiera się do niej swym długim dziobem, a to kormoran próbuje rozdziobać złapanego węża, a to kingfisher siedzi leniwie na gałązce, by w mgnieniu oka zanurkować w wodzie i usiąść kawałek dalej. Do tego pelikany, ibisy, kokoszki i cały atlas innych gatunków. Nie wspomniałem o kaczkach, a są ich setki, bo one gromadzą się na brzegu i kątem oka, ale z uwagą, obserwują leżącego w błocie krokodyla. Gadzina energię czerpie ze słońca, przez rok by mógł nie jeść, ale jak patrzę na jego brzuszysko, to pewnie niejedną kaczuszkę zdążył już od świtu opędzlować.

W drodze powrotnej do Darwin obejrzeliśmy naskalne malowidła aborygeńskie, z dopiskiem, że są one stosunkowo młode, ich wiek nie przekracza... tysiąca lat. Te i podobne rysunki znajdują się też na t-shirtach, obrazach, kubkach, łyżkach drewnianych i na tych wszystkich gadżetach, na które, na ten przykład w Rzymie, trafiłaby podobizna Papieża. Z tą różnicą, że te aborygeńskie są naprawdę ładne.


TERYTORIUM PÓŁNOCNE (OUTBACK)

Wylądowaliśmy w Alice Springs i kusi mnie, żeby napisać, że w czasie tej wyprawy nie ma czasu na monotonię, ale jednak byłoby to nie do końca prawdziwe. Po śniadaniu ruszamy w stronę Uluru, co ni mniej, ni więcej oznacza kolejne 500 km po drodze, która jest tyleż ładna, co wyjątkowo monotonna właśnie. Krajobraz jest praktycznie cały czas taki sam - rdzawa ziemia, płowa roślinność i błękitne niebo. I ta grafitowa, asfaltowa stróżka ciągnąca się do miejsca, gdzie kończy się świat. W pewnym momencie jednak, niczym fatamorgana, z tej nieskończenie płaskiej powierzchni wyrasta czerwona góra. W 'Mieście Aniołów', filmie sprzed lat, jest taka scena, w której na plaży spotykają się aniołowie i oni wszyscy stoją rozstawieni na plaży, jak ona długa i szeroka, wpatrując się we wschodzące słońce. Tutaj, w Outbacku, górę otaczają dęby (zupełnie naszych dębów nieprzypominające), które stoją tak, jakby to przodkowie żyjących Aborygenów zastygli w bezruchu wpatrując się w swoje święte miejsce. Uluru, the Ayers Rock. Góra jest piękna o wschodzie, zjawiskowa - jakby podświetlona - o zachodzie, a zdumiewająca z bliska. W wielu miejscach prosi się o niefotografowanie jej, bo według rdzennych mieszkańców powinno się ją oglądać tylko tu, tylko w naturze. Miejsce jest przygotowane perfekcyjnie, a według informacji podawanych w visitor center, opiekę nad całym terytorium sprawują razem biali i czarni. Już sam fakt, że o tym się wspomina jest dość dziwny, ale to jest Australia właśnie. Trudno w to uwierzyć, ale mieszkający tu od tysięcy lat Aborygeni zostali uznani za ludzi (w sensie prawnym) raptem 58 lat temu. Przed 1967 rokiem biali osadnicy, kolonizatorzy albo nielegalni imigranci, jak byśmy ich nazwali dziś, traktowali Aborygenów jako część fauny, którą bez zahamowań można tępić czy wykorzystywać. Czy dziś, mimo wielu deklaracji, problem nierówności rasowych został wyeliminowany? Nie sądzę, a przynajmniej z perspektywy podróżnika nie wygląda, żeby biali i czarni żyli na równych prawach, albo w jednakowy sposób korzystali z tego jak ten kraj się bogaci. Nie będę się jednak zagłębiał w ten temat, bo moja wiedza jest, z oczywistych względów, powierzchowna.

Tymczasem spod Uluru przyjechaliśmy do Kings Creek Station, obozowiska pośrodku niczego, które wita nas informacją, żeby bardzo uważać na dingo i dwa gatunki węży. Zmierzcha się już, cykady w akompaniamencie agregatu prądotwórczego wyśpiewują swoje arie, a my siedzimy na tarasie namiotu, o którym powiedzieć, że jest wygodny, to nic nie powiedzieć. Klima, łazienka, łóżko w rozmiarze kingsize z białą, elegancką pościelą. Bajka po prostu. Długo się tam nie namieszkamy, bo wcześnie rano, a jakżeby inaczej, ruszamy w trasę Kings Canyon Rim Walk. To sześciokilometrowy szlak poprowadzony brzegiem kanionu, oferujący wszystko to, czego złakniony piękna piechur może oczekiwać od przyrodniczej atrakcji. Rude skały, panoramiczne widoki, oaza zieleni w sercu kanionu, gdzie ptaki dają koncert godny najlepszych filharmonii świata. A do tego tablice edukacyjne, wyjaśniające geologicznym laikom, co tam się wydarzyło miliony lat temu, i jak wiatr i deszcze rzeźbiły teren. Ten piękny spacer zaczęliśmy raniutko, jak jeszcze było rześko, kończymy kiedy już robi się nieznośnie gorąco. Latem szlak bywa często zamykany ze względu na ekstremalne temperatury, a mimo to, na trasie ustawione są cztery punkty samopomocy medycznej, z defibrylatorami włącznie. I doprawdy nie umiem sobie wyobrazić tego niedługiego przecież trekkingu, gdy temperatura jest o 10 czy 20 stopni wyższa. Nie mamy jednak czasu, żeby za bardzo rozmyślać o trudnym losie tych nieszczęśników, którzy zdecydują się na podróż po Outbacku latem - pora wracać do Alice Springs. Tym razem skracamy sobie drogę wybierając 100 km po rdzawo-czerwonym szutrze i to się nazywa jazda. Zamiast monotonii jest przygoda! To nas zarzuci, to nie zdążę wystarczająco zwolnić przed dziurą i czteroosobowy chór drzemiący w aucie zrobi gromkie AUUU, to akurat środkiem drogi maszerują sobie krowy. Powiedziałbym, że tylko meteorytów brakuje, ale i one tu były, choć jakieś 4 tysiące lat temu. Do dziś pozostały po nich tylko olbrzymie kratery (the Henbury craters), w których, rzecz jasna, postawiliśmy swe stopy.


WIKTORIA, AUSTRALIJSKIE TERYTORIUM STOŁECZNE i NOWA POŁUDNIOWA WALIA

Czyżbyśmy zakończyli podróż po dzikiej Australii? Na to wygląda. Wylądowaliśmy w Melbourne, dawnej stolicy, gdzie obecnie mieszka ponad 5 milionów ludzi i już wyjeżdżając z lotniska wszystko jest inne niż dotychczas. Autostrada ma 5 pasów i w minutę zobaczyliśmy więcej samochodów niż przez ostatnie 2 tygodnie. Hotel mamy w samym centrum, a z jego okien panoramę na wysokie, nowoczesne budynki ze stali i szkła. Ludzi na ulicach mnóstwo. Tu nie ma miejsca na półśrodki - to jest wielkomiejska, pulsująca różnorodnością tkanka. Oddajemy się jej w całości od bladego świtu. Lubię to poranne słońce, które miękko przebija się pomiędzy nowoczesną zabudową. Oczywiście są miejsca, do których światło pewnie nigdy nie chciałoby dotrzeć. Na Hosier Lane, ulicy mocno przereklamowanych murali, przedstawiono fotografie ponad setki kobiet - starych, młodych, ładnych, brzydkich, białych, czarnych, grubych, chudych... Kobiet, zamordowanych w Australii od 1 stycznia 2024. Nie sądzę, żeby słońce, źródło życia na naszej planecie, chciało oglądać ten przejmujący portret maczyzmu, bestialstwa i okrucieństwa w tym, skądinąd, chrześcijańskim kraju.

Melbourne jednak bardzo mi się podoba, ma sporo uroku, zwłaszcza wzdłuż rzeki Yarra. Spacerując po mieście łatwo zauważyć, jak stare budynki współistnieją z nowoczesną architekturą, czego doskonałym przykładem jest State Library Victoria. Ten monumentalny gmach robi wrażenie nie tylko z zewnątrz, ale również wewnątrz, gdzie klasyka przeplata się z nowoczesnością. W bibliotece ludzie czytają, uczą się, pracują - na stolikach próżno szukać jednak papierowych książek. Królują laptopy i tablety, a wiedza zamknięta w cyfrowej chmurze bez pardonu wypiera tradycyjne tomy. Trudno oczywiście się temu dziwić, ostatecznie wszędzie dziś króluje AI. Przecież nawet ten tekst sztuczna inteligencja napisałaby pewnie lepiej i szybciej ode mnie, okrasiłaby go fenomenalnymi zdjęciami, dodała filmiki, statystyki, użyteczne informacje. Po co więc ja się tu teraz wywnętrzam?

To z pomocą "sztucznej" trafiliśmy do włoskiego baru, szczęśliwie jednak kawy to ona za mnie (jeszcze) nie wypije. Ziąb straszny, nie za bardzo chcemy zostać na zewnątrz, niestety w środku dziki tłum. Is there any chance for a table for 5 peeps? - bez większych nadziei pytamy kelnera. Well, only in the kitchen, odpowiada i zaprasza do środka. Przeciskamy się przez wąskie pomieszczenie pełne ludzi. W kuchni rzeczywiście jest stół, ma nawet 8 miejsc. Jest tu też czteropalnikowa kuchenka, przy której uwija się szef kuchni. Podglądanie go przy pracy to czysta przyjemność. Z wcześniej przygotowanych składników przygotowuje spaghetti, penne, tagiatellę, lazanię. Na jednym z palników jest wielki gar z metalowym sitkiem, w którym podgrzewa makarony, na drugim grzeje się sos. Na ostatnich dwóch duże patelnie, na których miesza, podrzuca, przyprawia i wyczarowuje swoje cuda. Zamówiliśmy tylko kawy, ale zanim je dostaliśmy zmieniliśmy zdanie. Bezpośrednio u kucharza poprosiliśmy o przygotowanie makaronu także i dla nas. To było proste danie, porcje olbrzymie, a na koniec - jeszcze świeżutką bułeczką - wypolerowałem talerz tak dokładnie, że bez mycia nadawał się dla następnego klienta. Świetne miejsce, bardzo fajne miasto.

Czy wspominałem już, że to jest road trip przez duże R? Naprawdę sporo jeździmy. Kropka, która na mapie jest tuż obok nas, okazuje się być oddalona o 500 km. Jeszcze przed chwilą byliśmy w Melbourne, przemierzaliśmy Great Ocean Road, gdzie odwiedzaliśmy wynurzających się z morskiej toni 12 apostołów (których w zasadzie było chyba tylko 8), a już jesteśmy w Nowej Południowej Walii zmierzając pod Górę Kościuszki. Miejscowość nazywa się Corryong i dojechaliśmy do niej kilkanaście minut przed 20. Ulice opustoszały, właściwie pozostała już tylko ciemność i mżawka. Wszystko już zamknięte. Wszystko, poza jedną jedyną pizzerią. Jak do niej dotarliśmy to właściciele już sprzątali, ale widząc te zabiedzone i wychudzone twarze z błagalnym spojrzeniem, wyświadczyli nam przysługę i przygotowali kolację. Bardzo sympatyczni ludzie i ciekawe miejsce, choć brzydkie jak... noc. Kiedyś tu było kino, mówi właściciel, i wskazuje na rzutnik i czarny sufit. Jak mieliśmy jakiś hit, to sala była pełna codziennie przez 7 dni. Ale teraz, odkąd jest Netflix, prawie nikt tu nie zagląda, dodaje.

Nas w sumie też nic nie trzyma w Corryong. Kolejny nocleg, kolejne kilometry - tym razem we mgle, po lodzie i w śniegu - i meldujemy się w australijskiej stolicy sportów zimowych, w Threbdo, pod Górą Kościuszki. Na wspinaczkę nie mamy szans, nie jesteśmy przygotowani na typowo zimowe warunki. Nie mamy raków, porządnych ciuchów. W pobliże szczytu można się dostać wyciągiem krzesełkowym, niestety ze względu na sezon zimowy wjechać na górę mogą wyłącznie osoby ze skipassami. I trzeba przyznać, że setki, może nawet tysiące osób z tej opcji skwapliwie korzysta. A my, no cóż, kawka, cynamonka i dzida do Canberry. Populacja kangurów to jakieś 50 milionów, średnio na jednego Australijczyka przypadają więc dwa kangury, ale trudno nie odnieść wrażenia, że w tej nierównej walce, to ludzie są największym zagrożeniem dla tych poczciwych torbaczy. Droga do Canberry jest wręcz usiana trupami kangurów, praktycznie co kilka, kilkanaście metrów leży jakieś truchło potrącone przez samochód. Nie brakuje też martwych wombatów, które w większości leżą na plecach, z wystającymi w górę, sztywnymi łapami. Przykro się na to patrzy, bo to naprawdę nie są pojedyncze sztuki, a raczej tysiące zwierząt w różnym stanie rozkładu.

Podczas naszego krótkiego pobytu w stolicy, musieliśmy podjąć trudną decyzję: zwiedzać miasto czy odwiedzić jedno z muzeów. Wybór padł na National Gallery of Australia. Oprócz dzieł inspirowanych twórczością rdzennych mieszkańców, trafiliśmy na interesującą wystawę czasową. Prezentowano tam dzieła takich mistrzów jak Matisse i Picasso, ale również prace mniej znanych artystów współczesnych. I to one, o dziwo, urzekły mnie najbardziej. Canberra została przez nas potraktowana po macoszemu, z buta wręcz, ale chyba był to trafny wybór. Miasto, przynajmniej na podstawie panoramicznego zwiedzania autem, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Majaczą gdzieś w oddali jakieś ładne budynki, pewnie się tu fajnie mieszka, ale żeby turysta chciał tu zabawić dłużej, to chyba jednak nie.

Powoli zwalniamy, jedziemy w Góry Błękitne, ale zamiast pospacerować, popatrzyć na te słynne skały, czy skorzystać z bogatej oferty turystycznej, korzystamy z oferty gastronomiczno-handlowej. Niestety... znów pada, góry schowały się w gęstej, szarej chmurze i nie ma sensu nawet wysiadać z auta. Szkoda, bo te skałki na zdjęciach prezentują się ciekawie. W Sydney dla odmiany... też pada, co gorsza według prognoz padać będzie i jutro, i pojutrze. Przez tę pogodę miasto poszarzało. I tak jest mocno zabetonowane, w ścisłym centrum wysokie budynki ze szkła, betonu i stali konkurują o sławę pnąc się wysoko w górę. Pomiędzy nimi wciśnięto szerokie, wielopoziomowe drogi. Nowe miesza się ze starym, przy czym stare budynki w Sydney to takie, które mają 150 lat. Zżymam się co prawda na wywłaszczenie i zredukowanie do podrzędnej roli Aborygenów, ale przyznać trzeba, że migranci zbudowali tu wielkie, nowoczesne miasto. Na ulicach wieloetniczny tłum goni za codziennością, a sznury samochodów wolno przemierzają mokre ulice. Schowani pod parasolami, w pelerynach przeciwdeszczowych nie wyglądamy jak miejscowi. Jest 15 stopni, ale to nie przeszkadza mieszkańcom, żeby chodzić po mieście w krótkich spodniach, klapkach, na gołe stopy. A wchodząc na Sydney Harbour Bridge mam deja vu. Sam most, jak i otaczająca sceneria kojarzą mi się z Mostem Brooklyńskim, i oczywiście nie jest to niemiłe skojarzenie. Choć tu, w Sydney, w gratisie jest widok na słynną operę. I może to przez deszcz, może przez zimową porę, ale te białe żagle wcale nie przypominają tych z telewizji, kiedy to oglądamy sceny powitania nowego roku. Opera jest jakby mniejsza, bardziej kremowa niż biała, choć jak przyjdziemy wieczorem na Wesele Figara, to zdecydowanie zyska w naszych oczach. Jest ładnie podświetlona. Wewnątrz króluje surowy beton i drewno, więc w milczącej i nieoficjalnej rywalizacji z naszą szczecińską filharmonią zdecydowanie przegrywa. No i ciekawi mnie, jaki byłby odbiór naszej 'góry lodowej', gdyby jednak postawiono ją na Łasztowni, gdzie mogłaby być podziwiana z Wałów Chrobrego, tak jak ta w Sydney z Mostu Brooklyńskiego. Czyżbym już tęsknił za domem?

Trudno mi jednoznacznie ocenić Sydney. Jest moment, że wygląda świetnie, za chwilę zwyczajnie. W Darling Harbour jest architektoniczny miszmasz, bałagan wręcz. Kawałek dalej, w ogrodzie botanicznym, wszystko jest ułożone od linijki. Podobnie jak w miejskim akwarium - w połowie drogi uważam, że jest słabe, stare i brzydkie, a potem wchodzę do podwodnych tuneli, gdzie nad głową pływają mi czterometrowe rekiny, płaszczki o średnicy 2 metrów i stoję jak zaczarowany, nie mogąc oderwać oczu od tego wspaniałego spektaklu.

Żal tylko tego deszczu, bo wielkomiejskość przy błękitnym niebie na pewno nabrałaby życia i rumieńców.


Ponad 3 tygodnie podróży po tak rozległym kraju nie wystarczy, żebym jednym zdaniem, nawet mocno złożonym, mógł powiedzieć co o nim myślę. To też inny tryb podróżowania niż na przykład w Wenezueli. Tu jednak przestrzenie i odległości robią różnicę. Kolonizatorzy próbowali wypalić do gołej ziemi wszystko to, co dotyczyło rdzennych mieszkańców. I choć dziś już podejście jest inne, to jednak przynajmniej dla nas, przyjezdnych, kultura Aborygenów przyjmuje formę wystawy w muzeum lub grafiki na T-shircie. Przyroda jest piękna i inna. Zobaczyć koale na wolności to misja prawie niewykonalna, ale dla odmiany kakadu pasą się na trawie, jak u nas gołębie na krakowskim rynku.

I tylko tych martwych kangurów żal.


Tymczasem!



 
 
 

Komentarze


Copyright © 2015-2025. Tomasz Skrzypczak. 

© Tomasz Skrzypczak
bottom of page