
Na śniadanie przyszliśmy do Old Monterey Cafe, restauracji nie wyróżniającej się z zewnątrz niczym szczególnym. Ot pusta ulica w małym miasteczku i jedna z wielu podobnych do siebie witryn. Także wystrój w środku, mimo że klimatyczny, nie jest jakoś szczególnie oryginalny. Ciemne, drewniane stoły, dopasowane krzesła i jasne ściany, upstrzone fotografiami Jamesa Deana, Marylin Monroe i innych ikon filmu. A jednak wszystko to z łatwością sprawia, że można poczuć poczuć się jak... w Stanach 50 lat temu. Pomiędzy meblami uwija się krępy, ale zwinny Meksykanin dolewający gościom kawę, jak tylko jego sprawne oko wychwyci, że z kubka ubyło już kilka łyków. To nie jest nasze pierwsze śniadanie, wylądowaliśmy w Los Angeles przedwczoraj. Pierwszy dzień, dwa po przylocie w odległą strefę czasową (a tu mamy 9 godzin różnicy) to jednak z reguły mija jak w jakimś półśnie, amoku, zawieszeniu. Zmysły nie funkcjonują jak trzeba, mózg by chciał spać, a tu świat atakuje wszelkiej maści ciekawostkami i atrakcjami. Gwiazda Sharon Stone krzyczy do mnie z deptaku 'Walk of Fame', a ja nic. Kawałek dalej Charlize Theron, a ja nie potrafię się zmusić żeby wyjąć aparat. Rano jest trochę łatwiej i słynny napis HOLLYWOOD już fotografuję. Zupełnie pobudzony jestem za to w Beverly Hills i na molo, tuż przy oceanie. To tu kończy się Route 66, o czym informuje stosowny znak ustawiony wśród straganów, karuzel i stoisk z przekąskami, których rozmiar przypomina danie główne. Dla dwóch osób. Ale ile by człowiek nie odganiał skojarzeń z filmami, to od tego nie ma ucieczki, nie w Kalifornii, nie w LA, nie na tej plaży, na której Pamela Anderson i Erika Eleniak rozpalały młodzieńczą wyobraźnię. Ale potem wsiadamy do auta, wtapiamy się w sznur samochodów na jednym z sześciu pasów autostrady i świat ponownie zaczyna tracić kontury, wiruje jak na obrazach Van Gogha i balansuje się między jawą, a snem.
Ale ja tu wtrącam marginalia, tymczasem w naszej restauracji w Monterey zaserwowano nam śniadanie. Moje naleśniki wielkością przypominają opony od małego Fiata (oczywiście przesadzam, ale nie aż tak bardzo😉), są pięknie przystrojone truskawkami i bitą śmietaną przyrządzoną na słono. Zdążyłem pomyśleć, że pęknę... a pani kelnerka doniosła mi talerzyk z jajkami, bekonem i tostami. Nie ma takiej czarnej dziury, która na jeden raz byłaby w stanie pochłonąć taką dawkę energii. Szczególnie, że snując dygresje o Mieście Aniołów zdążyłem wypić galon kawy. A na deser - w końcu to Ameryka, tu się je dużo i słodko! - serwuję sobie pyszną, kremową czekoladę do picia, przyozdobioną - a jakże - sporym kleksem z bitej śmietany, tym razem słodkiej i idealnie kremowej. Ale to już kilka godzin później, w słynnej czekoladziarni Ghirardelli w San Francisco. I takie to będą najbliższe trzy tygodnie - w ciągłym ruchu, jak na porządny road trip przystało.
Wiszę przyczepiony jedną ręką do słynnego, starego wagonika tramwaju, który dzięki specjalnemu systemowi lin schowanych pod powierzchnią drogi z łatwością pokonuje strome wzniesienia tego uroczego miasta. Podziwiamy most Golden Gate, z Fisherman Wharf płyniemy na Alcatraz, gdzie z fotografii, z zawadiackim uśmieszkiem, spogląda na nas Al Capone, jeden z 1576 osadzonych w tym słynnym więzieniu. Na ulicach króluje angielski, ale niewiele ustępuje mu hiszpański, a może nawet "meksykański", żeby być bardziej precyzyjnym. Uliczni sprzedawcy to w zasadzie sami imigranci z południa, co oczywiście sprawia mi wiele przyjemności. Chcesz czapeczkę z daszkiem? Hotdoga z parówką owiniętą obowiązkowym plastrem boczku? Bransoletkę? Donuta? Żaden problem, wszystko to w okolicy Pier 39 jest na wyciągnięcie ręki i to przy akompaniamencie wszechobecnej muzyki - czy to bosko pulsującej salsuni, czy chrumkania na gitarze w bluesowym wydaniu. Skoro zaczynam zauważać to wszystko co wokół, to niechybny znak, że wreszcie zaczynam czuć wakacje, mięśnie karku zdają się jakby luźniejsze... Nic to, jedziemy dalej, przed nami Sierra Nevada i Yosemite National Park!
Gdybym jednak powiedział, że zwiedziliśmy to miejsce to byłbym skłamał. Nawet "liznąć" wydaje mi się określeniem przesadnym. Mamy pecha, droga przez góry została zamknięta bo coś tam się po zimie obsunęło i wciąż naprawiają. Wdrażamy plan B, co niestety skutkuje tym, że oprócz ponadwymiarowych godzin w aucie, tę polodowcową dolinę oglądamy praktycznie tylko z jednego punktu widokowego. Przed nami El Capitan - jeden z największych monolitów na świecie, obok inna słynna skała Half Dome, a widok uzupełniają przelewające się ze szczytów tysiące hektolitrów wody. Tam na górze to ledwie wąskie stróżki, ale im niżej, im bliżej dna doliny, tym tej wody zdaje się więcej. Odbija się od skał, kotłuje w powietrzu, chciałoby się podjechać bliżej, poczuć, dotknąć. No cóż, tym razem się nie uda, bywa i tak. Do woli możemy za to głaskać sekwoje, olbrzymie, stare i piękne drzewa. Miękka, rdzawa kora przypomina nieco sierść osła, a jej wysoka gęstość tworzy naturalną izolację przed ogniem! W połączeniu ze znajdującymi się w korze i pniu taninami, które zapobiegają chorobom i odstraszają insekty, pozwala to żyć tym drzewom przez długie lata - te w parku narodowym mają 1800-3000 lat. Na jednej z tabliczek można przeczytać, że perspektywa człowieka patrzącego na czubek sekwoi jest identyczna, jak myszy patrzącej w oczy człowiekowi. Jedno z tych gigantycznych drzew, General Sherman, ma 84 m, waży - bagatela - 1200 ton i ma największą objętość ze wszystkich drzew na świecie. Gdyby pień wypełnić wodą, to pozwoliłaby ona napełnić 9844 wanny, co z kolei pozwoliłoby kąpać się codziennie przez 27 lat! Inne tabliczki rekomendują... unikanie niedźwiedzi, karnie więc pakujemy się do auta. Mamy szczęście - niedźwiedzią rodzinę spacerującą wzdłuż drogi spotkamy kilka minut później siedząc już w samochodzie.
Dolina Śmierci wita nas temperaturą 47 stopni, później pojawiają się miejsca, gdzie termometr wspina się aż do liczby 58. Stopni Celsjusza, nie Fahrenheita nadmienię dla pełnej jasności. Piękny, pustynny, momentami księżycowy krajobraz wywołuje wspomnienia z podobnym widokiem sprzed roku w Boliwii. Tam jednak telepało nas z zimna, byliśmy na wysokości 4-5 tysięcy metrów. Tu balansujemy na poziomie morza, meldując się nawet na chwilę w Badwater Basin, 86 metrów poniżej poziomu wody. Wyschnięta na wiór ziemia, długie, ciągnące się po horyzont drogi, a to wszystko otoczone górami. W tym upale jednak dłuższe wycieczki nie wchodzą w grę, zresztą... kto by chciał snuć się po pustyni, skoro przed nami Las Vegas!
Ha, ale co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas, nieprawdaż? Podobno ludzie, którzy tu przyjeżdżają dzielą się na dwie grupy: jedni uważają, że miasto fajnie było zobaczyć, ale już tu nie wrócą, a drudzy od razu planują kolejną podróż. Well... bezsprzecznie należę do jednej z tych grup😁
Zaczęliśmy w Kalifornii, wjechaliśmy do Nevady, a już jesteśmy w Arizonie. Tempo jest zacne, krajobraz się zmienia, jeszcze chwilę temu podniecałem się wielkością sekwoi, a co w takim razie powiedzieć o Tamie Hoovera, która spiętrza taką ilość wody, że gdyby ją rozlać na terytorium całej Polski, to brodzilibyśmy w wodzie ponad kostkę?
Jedziemy międzystanową 40, czuję się trochę jak Jack Reacher. Wielkie ciężarówki, rozległe przestrzenie, brunatne góry. Oprócz pięknej przyrody, krajobraz uzupełniają reklamowe billboardy, ale i ciekawe, prewencyjne napisy, jak na przykład ten: a little high is still too high to drive. Z autostrady zjeżdżamy na Route 66, dziś pełniącą już raczej funkcję atrakcji turystycznej, choć jest w pełni użytkowa. My jedziemy nią do Oatman, czynnego miasteczka pamiętającego czasy gorączki złota. Ale prawdziwy klimat prowincjonalnej Ameryki łapiemy dopiero w barze Sultan, gdzieś na końcu głównej ulicy w Williams. Na ścianach poroże, zdjęcia z rodeo, jednodolarowe banknoty z podpisami gości, a w tle muzyka country mieszająca się z amerykańskim rockiem. No oczywiście, że siadamy przy barze, zamawiamy browara, słodkiego drinia, słone orzeszki... i delektujemy się atmosferą znaną nam do tej pory tylko z seriali. Ktoś gra w bilard, na chwilę wpadł szeryf, ktoś coś krzyczy. Podchodzi też do nas jakiś miły pan, którego ni w ząb nie kumam. Coś tam mruczy pod nosem o psie, który kręci się miedzy stołami, ale zlewa mi się to w jeden gardłowy bełkot. Odpowiedziałem jak umiałem w tym samym języku - siebie też nie zrozumiałem 😂
Ochłodziło się troszkę, termometr w aucie pokazuje 31 stopni. Ale temperatura podróży nieustannie rośnie. Nie może być inaczej, naszym oczom ukazuje się jeden z siedmiu naturalnych cudów świata - Grand Canyon! Mógłbym silić się tu na próbę opisania piękna tego zjawiskowego miejsca, ale byłoby to bezsprzecznie skazane na porażkę. Mało tego, nawet zdjęcia nie oddadzą jego ogromu, kolorów, głębokości. To trzeba zobaczyć, spróbować objąć wzrokiem potęgę i geologiczną maestrię kanionu. Warto też zejść w dół, choćby tylko po to, żeby popatrzeć na kanion z innej perspektywy, w pełnym słońcu wracać pod górę i trochę posapać. Korzystamy też z helikoptera żeby spojrzeć na tę grę kolorów i cieni z perspektywy kondora. To nasz pierwszy lot śmigłowcem, wirnik ryczy i świszczy. Zakładamy słuchawki, dopiero wtedy słychać głos pilota - młodej dziewczyny, o głosie delikatnym jak u nieśmiałej nastolatki. Lecimy! Zdaje się, że ledwo wisimy w powietrzu, tymczasem na liczniku 105 mil na godzinę (170 kmh). Wlatujemy nad kanion, delikatnie buja, piękno natury miesza się z podekscytowaniem lotem. Wspaniałe przeżycie, czy ja dziś zasnę? Szczególnie, że przed nami słynna 'podkowa', Horseshoe Bend, czyli ta część kanionu, którą rzeka Kolorado wyrzeźbiła w najbardziej efektowny sposób. To jeden z najczęściej fotografowanych punktów w USA. Widok jest spektakularny, choć nie trafiamy w porę dnia - słońce powoli zmierzające w kierunku horyzontu świeci prosto w obiektyw. No cóż, ostatecznie to nie photo trip i takie niedogodności trzeba zaakceptować. Podobnie zresztą jak to, że niestety mój obiektyw jest za wąski, żeby to jakoś sensownie objąć. W ogóle na zdjęcia mamy jakoś mało czasu. Oczywiście, że możemy popstrykać, ale ja to lubię poczekać na odpowiedni moment, niespiesznie pomemłać się z aparatem. Ale lubię też, może nawet bardziej, zaznać kulinarnej rozpusty w lokalnym wydaniu. Na kolację jedziemy do baru BBQ na brisket, czyli mostek wołowy, grillowany, wędzony, przygotowywany w tubach przypominających przód parowozu. Bar jest tuż przy ulicy, na niewielkiej scenie zespół grający country. Na stole zimny Budweiser. Zamówiłem funt mięsiwa, prawie pół kilo... Co więcej, to było tak wyborne, że zjadłem łapczywie i z takim zapałem, jakby to maleńka porcyjka była, a nie pół krowy. Nie ma bata, za dużo wrażeń i tej grillowanej doskonałości, nie zasnę dzisiaj.
Brisket ugniatał mnie przez pół nocy, szczęśliwie za długo nie muszę się męczyć, bo rano wstajemy szybko. Jedziemy na terytorium Indian Navajo zagłębić się - i to dosłownie - w świat różnych odcieni pomarańczy, do Kanionu Antylopy. Potem do Monument Valley, gdzie na terenie rezerwatu prężą się rdzawe, trzystumetrowe ostańce z mocno wysyconego tlenkami żelaza piaskowca. W dolinie (która tak naprawdę doliną nie jest) nakręcono ze setkę filmów fabularnych, w tym oczywiście westerny, ale szosa która prowadzi w jej kierunku nieformalnie nazywa się Forrest Gump Highway - to bowiem na niej, na tym przepięknym tle, mocno zarośnięty już Tom Hanks postanowił wrócić do domu. I my jesteśmy jak Forrest, każdego dnia poznajemy piękne zakątki Ameryki. Kolejny dzień to Park Narodowy Łuków Skalnych (Arches), później Canyonland. Doprawdy oszaleć można. Z gorąca. Z wrażenia. Z zachwytu.
Wyprawa do Parku Narodowego Bryce Canyon nie zwiastowała szczególnie intensywnych przeżyć. Kolejny park na trasie, godzinny trekking, a według przewodnika wręcz spacer w klapkach z jednego punktu widokowego na drugi - to na tym drugim parkingu miał czekać na nas Michał, nasz pilot. Park jest bardzo kolorowy, czerwono-pomarańczowe skały (hoodoo) odcinają się pięknie na tle zielonkawej doliny. Powoli schodzimy w dół robiąc fotki, kontemplując widoki, droga rzeczywiście jest prosta, łatwa i przyjemna. Dość stromo w dół kanionu, więc ani wysokość (jakieś 2700 mnpm), ani nawet żar lejący się z nieba nie przeszkadzają jakoś szczególnie. Po godzinie co prawda nie znajdujemy żadnego parkingu, ale przecież idziemy tempem typowo spacerowym, pewnie więc punkt widokowy będzie za chwilę. Nie ma też żadnych znaków, strzałek, ludzi... Nie ma nic, co pozwoliłoby ogarnąć gdzie jesteśmy i jak daleko jeszcze do miejsca zbiórki. Nie mamy też zasięgu w telefonie, bo na terenie parków w USA, parków bardzo rozległych dodam, jest to dość powszechna niedogodność. Po dwóch godzinach, już na dnie kanionu, zaczynamy się denerwować i w zasadzie mamy dwie opcje - idziemy dalej w nieznane lub wracamy tam, skąd przyszliśmy. Wyszliśmy na godzinny spacer, a maszerujemy już dwie, nie mamy ze sobą plecaków z zapasami, kończy się woda (sic!), upał nas poniewiera, nie wiemy gdzie jesteśmy i dokąd doprowadzić może nas ta droga. Decyzja może być tylko jedna: wracamy! To co nam pomagało do tej pory, czyli schodzenie w dół kanionu, staje się naszym problemem, teraz musimy się wspinać. Po godzinie łapiemy zasięg na tyle, żeby wysłać wiadomość, że się zgubiliśmy, że wracamy na parking, z którego wyszliśmy. Możemy też się rozdzielić - ci osłabieni będą szli powoli, od cienia do cienia, ci co mają więcej energii idą szybciej żeby przynieść wodę. Sytuacja jest dość dramatyczna, nie byliśmy przygotowani na tak długi - pięciogodzinny! - trekking. Dzielimy wodę, ale palące słońce nam nie pomaga. Odpoczynki w cieniu znacząco się wydłużają, mimo drastycznego planu oszczędnościowego w bidonach świeci się już rezerwa. I to na czerwono. Na szczęście 800 metrów przed parkingiem dociera pomoc i dwa baniaki z wodą. Jest dobrze! Jutro nie będzie trekkingu, ale emocji na pewno też nie zabraknie - jedziemy do Salt Lake City, miasta Mormonów.
Program jest tak ułożony, że jeździmy dużo, pokonujemy masę kilometrów. W aucie jest czas na drzemkę, na podziwianie nieustannie zmieniających się krajobrazów, ale i słuchanie podcastów o Ameryce (między innymi Rozmowy przez ocean oraz Ameryka i ja). To bardzo wzbogaca podróż, możemy posłuchać o kwestiach społecznych, kulturowych, przyrodniczych - dziś że względu na jutrzejszą wizytę w świątyni Mormonów słuchamy o tej religii / odłamie chrześcijaństwa / wyznaniu / wierze / sekcie (niewłaściwe skreślić). Bardzo ciekawa i kształcąca, wręcz sensacyjno-kryminalna audycja, utwierdzająca mnie w zasadzie w moich "teologicznych" przekonaniach. A gdybym jeszcze miał wątpliwości, to całkowicie rozwiewają je dwie miłe dziewczyny z Brazylii, które pełnią rolę wolontariuszek oprowadzających gości po centrum Mormonów w Salt Lake City. Przyjechały tu na 18 miesięcy, odpowiadają na wszelkie pytania turystów i w zasadzie potwierdzają, dość nieświadomie - że fakty swoje, a ich interpretacja, czy - a niech mnie - marketing religijny, swoje. W wielkim i dramatycznie podkolorowanym skrócie: w połowie XIX wieku założyciel tego kościoła miał objawienie, w którym Bóg nakazał poligamię. 40 lat później, pod wpływem politycznych nacisków, kolejny z liderów miał nową wizję, w której to ten sam Bóg zabrania poligamii. Dziś, te młode brazylijskie siostry tłumaczą, że poligamia była dozwolona przez 40 lat, bo było za dużo kobiet i trzeba było rozładować dysproporcję. No cóż, podróże kształcą. I rozwiewają wątpliwości.
Przyjechaliśmy do Jackson w Wyoming, to takie Zakopane, a może bardziej Karpacz w kowbojskim stylu. Sklepiki gdzie można kupić kapelusze, kowbojki, stylowe klamry do paska, ale i dżemy z jagód, koszulki, mydło i inne turystyczne gadżety. Prawdziwy dziki zachód. I kapitalizm. Jest też Million Dollar Cowboy Bar, w którego piwnicach serwują wyborne steki, a na górze piwo w barze, jakby żywcem wyjętym z amerykańskiego serialu. Hałas, muzyka country na żywo, stoły do bilardu, no i sporo ludzi w rzeczonych kapeluszach i kowbojkach. Jackson to jednak przede wszystkim miejsce, z którego rozchodzą się ścieżyny pozwalające eksplorować górską przyrodę. Granitowe, pokryte lodem szczyty Gór Skalistych, jeziora i obłędnie zieloną roślinność. Ludzi jest sporo, mnóstwo kamperów. Zatrzymujemy się na moment w Grand Teton, ale żeby oddać się przyrodzie, powinniśmy przyjechać tu na tydzień, a nasz road trip trać pewnie z rok, a nie 3.5 tygodnia. Jedziemy dalej, raptem godzinę później robimy sobie selfie przy tablicy Yellowstone National Park. Tutaj to przyjechałem z rozbuchanymi oczekiwaniami. Najstarszy park na świecie, olbrzymi wulkan, największe gejzery na świecie i Miś Yogi... Niestety gejzer Old Faithful, wybuchający prawie dokładnie co 76 minut, nie podołał mojej wybujałej wyobraźni. Na szczęście potem już było tylko lepiej - przyroda w kalderze tego olbrzymiego wulkanu jest dzika i piękna, jest tak soczyście zielona, że trudno sobie wyobrazić, że leży na wielkim gorącym bąblu. Trudno sobie wyobrazić do czasu, gdy zobaczy się parujące źródła geotermalne. Bulgoczą sobie, brzydko pachną, ale czasem - jak Grand Prismatic Spring - pięknie wyglądają. Chyba największe wrażenie zrobił na mnie jednak kanion rzeki Yellowstone z pięknymi wodospadami (no oczywiście, że od razu miałem skojarzenie z 'Ostatnim Mohikaninem'). A może pasące się przy drodze bizony? Stanąć z takim bykiem oko w oko to wielka przyjemność. Podobnie, jak uczestnictwo w rodeo, nawet jeśli jest to wyłącznie turystyczna atrakcja. I choć budzi to mieszane odczucia etyczne, bo jednak jest to jakaś forma znęcania się nad zwierzętami (żeby taki byk skakał jak oszalały wiąże mu się jajka sznurem albo spina metalową klamrą!), to jednak pokazuje to kawał amerykańskiej kultury. Najpierw jest hymn amerykański, później wyrażenie szacunku dla weteranów wojennych. A dopiero jako danie główne kowboje ujeżdżający byki albo łapiące cielaki na lasso. Nic to, dostaliśmy esencję dzikiego zachodu, chyba najwyższa pora kierować się na wschód.
Powoli wyjeżdżamy z Wyoming, jednak na nocleg zatrzymaliśmy się tuż przed granicą stanu, w Buffalo. Miasteczko jakich pewnie tysiące w USA, dość senne, wieczorem wyludnione, niska zabudowa, mniej lub bardziej zadbane domy, brak płotów, przycięte trawniki. Powiedziałbym nawet, że to w takich miejscach Clint Eastwood robi swoje filmy. Mamy czas i siły na wieczorny spacer, co nie jest oczywiste w trakcie tej wyprawy. Trafiamy na lodziarnię, nazywa się Lickity Splits. Na liście smaków jest zarówno słony karmel jak i masło orzechowe, w okienku drobna dziewczyna, obsługująca bez pośpiechu czterech starszych panów. Właściwie jestem przekonany, że mam ochotę na tego loda, ale ostatecznie zachęca mnie tabliczka z cytatem: without ice cream, there would be darkness and chaos. Po prostu nie mogę tego zrobić ludzkości! Proszę o najmniejszą porcję, single ice cream, 2 flavours, in the cone and chocolate topping. Pani uważnie notuje na karteczce, prosi o 8 dolarów, do puszki wrzucam dolara napiwku i czekam. Czekam i czekam... ale kiedy mój lodowy potwór wynurza się z okienka, już wiem, że to był cudowny wybór. Mały lodzik to 4 (słownie: cztery) gały loda, po dwie z każdego smaku, a to wszystko zanurzone i ociekające czekoladą. Tak, tak... to nie mogło się dobrze skończyć, jeszcze nie zacząłem jeść, a już byłem brudny. Ale co tam, bluzę i tak miałem wyrzucić. Wreszcie jest też czas aby porozmawiać z ludźmi. Zobaczyli takiego umorusanego kloszarda i się zainteresowali skąd jesteśmy. - O, z Polski! - Byliśmy. - Tak, w Krakowie. - Ale macie sąsiadów, mówią! Jak to miło, kiedy Amerykanie nie mylą Polski z Holandią, a jeszcze milej, że byli zobaczyć co tam słychać w naszym kraju raju. W ogóle, nie zdarzyło mi się w czasie tego wyjazdu, żeby ktoś pomylił Poland i Holland. Może wreszcie nauczyłem się to prawidłowo wymawiać?😁
Licznik wskazuje, że mamy już przejechane ponad 6 tysięcy kilometrów. W drodze z Buffalo oglądaliśmy wielkie głowy: Szalonego Konia - rzeźbiony od 50 lat monument ku chwale Indian, znaczy rdzennych Amerykanów (a zejdzie im pewnie jeszcze ze sto lat żeby skończyć), oraz Mount Rushmore - wykute w skale popiersie czterech prezydentów USA. Ostatecznie zameldowaliśmy się jednak w Dakocie Południowej, w Rapid City. Po - jak zwykle - zbyt obfitym posiłku postanowiliśmy iść w miasto. A właściwie jechać taksówką, bo trzy przecznice wyglądające na mapie zupełnie niewinnie to w rzeczywistości ponad 5 kilometrów, czyli godzina marszu. I taxi okazało się dobrym wyborem, bo w okolicy Main Market Square było kilka koncertów. Co prawda na głównym placu królowało country rodem z piekła, znaczy z westernu, więc nie zabawiliśmy tam długo. Jednak kawałek dalej, na końcu długiej, zamkniętej dla ruchu ulicy ustawiono scenę, na której dominowały rockowe brzmienia. I to wszystko dla setek ludzi raczących się piwem, skrzydełkami i wszystkim tym, co sprawia przyjemność, ale na pewno nie jest zbyt dietetyczne. Po tym jak zagrano Sex on Fire, Kings of Leon, stwierdziliśmy, że muzycznie już nic lepszego nam się dziś nie przydarzy... i wylądowaliśmy w remizie strażackiej, znaczy w byłej remizie, która dziś jest craftowym browarem. Usiedliśmy przy barze i długo nie trwało, jak zaczęliśmy z naszym nowopoznanym towarzyszem gaworzyć o życiu Polaka i Amerykanina, o wspaniałym rozwoju Polski, a w ogóle, że politycy i tu i tu są do bani. Pan przeniósł się do Rapid City z Florydy! Bo tam było za dużo turystów! Nic tu po nas zatem, zresztą ciemno się zrobiło, pora wracać... Pytamy policjantów jak dojść do hotelu, pokazujemy mapę, uprzejmie nam pokazują. Wy chcecie tam IŚĆ - pytają? To 3.5 mili, co więcej tu w downtown jest bezpiecznie, ale poza... Nie, nie powinniście iść pieszo. Co robić, zamówiłem ubera, będzie za 2 minuty. Ale jeden z policjantów (żona mówi, że zabójczo przystojny😬) pyta skąd jesteśmy. Z Polski?! Oh my god, ja kupuję przez internet buty w Polsce! Najlepsze buty, najlepszy sklep, magicalshoes24.com i pokazuje nam w telefonie. Uber podjechał, ale musiał chwilę poczekać - pan policjant uparł się, że pokaże nam jego ulubione trzewiki! Czy ten wieczór mógł być lepszy?
Mocno przyspieszyliśmy w naszej drodze na wschód, krajobraz oglądany teraz z autostrady niewiele różni się od tego, który widać z naszej A2. Jesteśmy w miasteczku Albert Lea w Minnesocie i ono, dla odmiany, różni się całkowicie od chociażby wczorajszego Rapid City. Wygląda trochę jak miasto duchów. Szerokie ulice są wyludnione, martwą ciszę przerywają tylko pędzące samochody i motory, które zdają się nie mieć tłumików. Wchodzimy w osiedle domków jednorodzinnych, tu też żywego ducha. Wygląda za to jak w 'Cudownych latach' - nie jest za bogato, ale jakoś swojsko. Są oczywiście domki wypieszczone, z wypielęgnowanym trawnikiem, obowiązkową flagą i autem na podjeździe, ale większość przypomina nasze altanki z ogródków działkowych. Jest piątkowy wieczór, a na głównej ulicy miasta, Broadway Blvd, otwarta jest jedna knajpa, kawałek dalej lodziarnia. Reszta zamknięta na głucho, a z tabliczek wynika, że czynne jest do... 16! Nawet w maku i KFC ciemno, pali się tylko przy drive thru i rzeczywiście od czasu do czasu podjeżdżają tam gigantyczne pickupy, rozmiarem przypominające autobus. Na jednej z sieciówek napis, że we wtorki dzieci jedzą za darmo. Po dwóch tygodniach w Stanach wyobraźnia natychmiast podsuwa mi taki obrazek: we wtorkowe popołudnie całe rodziny przychodzą do tego fastfooda, upychają kilogramy frytek, burgerów czy co się tam serwuje i podlewają to wszystko galonami coli. Ale jedna rzecz, także tu, w Albert Lea, budzi szacunek na każdym kroku. Podejście do weteranów! Nie było miasta, gdzie nie trafiliśmy na pomnik oddający im hołd. Mało tego, w każdej z tych miejscowości było centrum wsparcia dla wojskowych. Wielki szacunek dla munduru jest tu wyrażany na każdym kroku. Na rodeo spiker im podziękował, poprosił by wstali tylko po to, żeby ludzie mogli im bić brawo. Wczoraj przy Crazy Horse, kierowca shuttle busa jak tylko się przywitał i przedstawił, spytał czy w autobusie są żołnierze. Byli. I też otrzymali brawa.
Ale oklaski należą się też Michałowi, bo po całym dniu jazdy bezpiecznie dotarliśmy do Illinois. Na obiad przyjechaliśmy do Jackowa, do polskiej restauracji. Po dwóch tygodniach amerykańskiego jedzenia, żurek i pierogi były królewską, ba!, cesarską ucztą dla podniebienia. Ale to downtown w Chicago sprawiło, że dostałem oczopląsu podobnie jak kilka miesięcy temu w Nowym Jorku. Jak się stanie pomiędzy tymi wszystkimi budynkami człowiek chciałby je skondensować, ustawić w rządku żeby móc je objąć, nacieszyć się i podziwiać do woli, a nie rozbieganym wzrokiem skakać z jednego na drugi. Zadziera się mimowolnie głowę i zapomina o bożym świecie. Mieszanina stylów, od artdeco po nowoczesne szkło i stal, to prawdziwie ekscytująca mozaika. W pewnym momencie mózg przyzwyczaja się do tego co na górze i zaczyna asymilować się z miastem na poziomie chodnika. Miękkie poranne światło przeciska się pomiędzy budynkami otulając pieszych, którzy albo uprawiają jogging, z obowiązkowym kubkiem kawy maszerują do pracy lub, jak my, śniadają w jakimś bistro. Nadrzeczne bulwary, o poranku dość senne, budzą się do życia po południu, podobnie zresztą jak biegnąca przez ścisłe centrum Michigan Avenue. Na ulicach pojawia się potok innych turystów, z którymi próbujemy znaleźć swoje odbicie w charakterystycznej 'fasolce'. Wjeżdżamy też na 103 piętro Willis Tower, żeby popatrzeć na miasto z perspektywy ptaka i zmierzyć się z własnym strachem, stając na trzycalowej szybie wychodzącej poza obrys budynku. 413 metrów nad poziomem ulicy! Dzień kończymy w Andy's Jazz Bar siedząc przy samej scenie, zajadając danie wyszukane wyłącznie z nazwy i spełniając marzenie o posłuchaniu muzyki na żywo w jednym z amerykańskich barów. I jak to bardzo często z marzeniami bywa, rzeczywistość nie jest w stanie im dorównać. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a jednak wyczuwa się, że to po prostu stylowo zaaranżowana maszynka do zarabiania pieniędzy. Mimo muzykowania na niezłym poziomie jakichś większych emocji trudno się doszukać. No chyba, że mamy już za dużo w dupskach.
O ile poranek był sielski, to po zmroku jednak na ulicach zaczyna się robić inaczej. Szczególnie jak w jednym kierunku zjeżdża się na sygnale kilkanaście wozów policyjnych, ludzie wychodzą na ulicę zaspokoić ciekawość, a my trochę nieświadomie przyspieszamy. Podobnie zresztą jak nasza wyprawa. Pora jechać do Kanady, nad Niagarę!
Takiego olbrzyma jeszcze nie widziałem. Mało tego, wszystkie dotychczasowe wodospady były otoczone dziką przyrodą, tymczasem ten znajduje się w środku miasta, a właściwie dwóch, żeby być bardziej precyzyjnym. Po obu stronach rzeki Niagara, z widokiem na wodospady, postawiono niegrzeszące skromnością hotele i kasyna, które pewnie nikogo już nie dziwią, wszelako to komercja i pieniądz kręcą naszym światem. Można się oczywiście na to zżymać, ale chcąc nie chcąc wszyscy w tym uczestniczymy. Wodospady oglądamy najpierw od strony amerykańskiej. Potem z poziomu wody, na wycieczkowym stateczku, który podpływa pod ten wodogrzmot zapewniając turystom bezpośredni kontakt z żywiołem. Ale chyba najlepiej widać Niagarę już z Kanady, do której bez żadnych problemów można przejść po moście, wysoko nad rzeką. To z tego brzegu widać dopiero podkowę - szerszą część wodospadu. Prawdziwy potwór. Podobnie jak nasz deser, który zamawiamy w Hard Rock Cafe. Choć nie powinienem narzekać, a raczej wyrazić wdzięczność, bo kelnerka ostrzegała, że jest duży więc zamówiliśmy jeden na nas dwoje. A i tak ledwo go zmęczyliśmy.
Czytając program wyjazdu wiedziałem, że tempo będzie nieliche. Ale teraz notując te wspominki, czuję się trochę jak na karuzeli. Przed sekundą było Illinois, wodospad jest już w stanie Nowy Jork, a my znów jesteśmy w aucie i znad Niagary jedziemy nad... Odrę! Zagalopowałem się, miałem napisać Potomak. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że Waszyngton po prostu przypomina Szczecin, co właściwie z marszu ustawia stolicę USA w czołówce moich amerykańskich ulubieńców. Oba miasta są bardzo zielone, spokojne, a ich centralna, reprezentacyjna część jest - oczywiście przy zachowaniu skali i proporcji - niemalże identyczna. Kapitol i Szpinakowy Pałac, Pomnik Waszyngtona i Czynu Polaków, a pomiędzy nimi aleje drzew. Co prawda nasze Jasne Błonia i platany są niepowtarzalne, ale Waszyngton bije nas na głowę ofertą muzeów, które w przepięknych budynkach, za zupełną darmochę kuszą ofertą. Ze względów techniczno-sanitarnych zajrzeliśmy do Muzeum Historii Naturalnej i wiemy, że moglibyśmy tam zostać kilka godzin. Próbowaliśmy dostać się do Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej, podobno jest znakomite, niestety bez wcześniejszej rezerwacji nie ma na to szans. Bez żadnych kłopotów wchodzimy za to do The National Gallery of Art, ale mamy raptem godzinę, co na ogrom ekspozycji jest czasem dramatycznie nieodpowiednim. Decydujemy się głównie na impresjonistów, co przecież nie może dziwić. Van Gogha jest mało, ale za to Cezanne, Monet, cuda mili państwo, cuda! Po tej wizycie mam na swojej liście ulubionych obrazów kolejny, tym razem "Kobietę z Parasolem" Moneta. Uwiódł mnie całkowicie! Godzina w National Gallery... jak żyć? Cóż jednak robić, przy tej formule wyprawy my te Stany raptem delikatnie muskamy, idziemy szeroko, a nie głęboko. I tak w ogóle to mi to odpowiada, lubię jak się dużo dzieje, frajdę sprawia mi poranne pakowanie i oczekiwanie na nowe miejsca, ale Waszyngtonu było po prostu za mało.
I znów jedziemy. Tym razem wśród pól i domków, w cukierkowej wręcz scenerii. Wszystko jest czyste, wypielęgnowane i wymalowane, a trawa przystrzyżona idealnie. Od czasu do czasu na drodze mijamy bryczkę, w której jadą śmiesznie ubrani ludzie. Kobiety mają długie, zgrzebne, purytańskie suknie, włosy schowane w czepki. Mężczyźni szerokie kapelusze i takież spodnie. Czy my trafiliśmy na plan 'Świadka' Petera Weira? Bynajmniej, choć spotkanie z Kelly McGillis z 1985 roku mogłoby mi sprawić sporo frajdy😁 A może wędrujemy w czasie? Na szczęście nie, jesteśmy po prostu w miejscu gdzie czas się zatrzymał. To okolice Lancaster gdzie mieszka kilkutysięczna społeczność Amiszów. Próżno tu szukać nowoczesnej techniki. Amisze nie używają samochodów, energii elektrycznej, samobieżnych maszyn rolniczych, telewizji, komputera, telefonów w budynku... Nie jestem w stanie tego zrozumieć, ogarnąć. Ale skoro tak lubią, nikomu nie wadzą, niech sobie żyją jak chcą, nie mi to oceniać ani wartościować. W końcu przeniesienie całego naszego życia do świata wirtualnego i pęd ku technologii w codziennym życiu też nie jest do końca normalny. Opuszczamy ten skansen jednak bez żalu i po krótkim przystanku w Filadelfii meldujemy się w centrum naszego świata.
W Nowym Jorku!
Powiedzieć, że się jaram tym miastem, to nic nie powiedzieć. Już zresztą pisałem o tym kilka miesięcy temu. Ostatnio jednak marzłem, teraz wręcz przeciwnie, upał jest okrutny. Na wakacjach, a szczególnie w takich miejscach, nie zwraca się uwagi na drobne niedogodności, 40 stopni to nie jest powód żeby narzekać, ale 1.5 godziny w kolejce na otwartym słońcu może człowieka sponiewierać. A w takiej kolejce staliśmy żeby się dostać na Liberty Island. Czy było warto?! Oj tak, bez żadnych wątpliwości! Ale nie mam na myśli samej Statuy Wolności, a zimną, pyszną, bezcukrową (na żądanie) lemoniadę, którą po wyjściu ze statku można nabyć drogą kupna w jednym ze straganów na wyspie. Dawno, naprawdę dawno już nie czułem takiej rozkoszy, jak wtedy, gdy ten zimny i kwaśny napój rozpływał się po mnie jak - nie przymierzając - Delta Okawango. Dopiero odpowiednio nawodniony, dopiero w drodze powrotnej na Manhattan mogłem się w pełni cieszyć widokiem samego posągu i panoramy drapaczy chmur. Jak mawiał klasyk, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Warto więc trochę wycierpieć w kolejce na prom, wysupłać z portfela 50 dolców i wjechać na taras widokowy w Empire State Building, posłuchać koncertowania na Placu Waszyngtona albo zginąć w tłumie na Times Square, bo w ten sposób można na szybko zaspokoić turystyczny apetyt na różnorodność. Można też odejść na chwilę od głównych wakacyjnych szlaków i poszukać miejsc, w których kręcono 'Masz wiadomość'. Można też zjeść pizzę na kawałki za ułamek ceny obowiązującej na przykład na Piątej Alei. Ale można też zaginąć w labiryncie przepastnych korytarzy jednego z kilkunastu muzeów, co nie tylko pozwoli obcować ze sztuką przez duże SZ, ale przede wszystkim schłodzić w klimatyzowanych pomieszczeniach rozgorączkowane upałem ciało. My postanowiliśmy kontynuować naszą przygodę z impresjonistami w The MET, czyli The Metropolitan Museum of Art. O ile w Waszyngtonie Van Gogha było skromnie, to w MET trafiliśmy akurat na wystawę czasową, na której zaprezentowano ze 40 obrazów Holendra, w tym 'Pole pszenicy z cyprysami' i 'Gwiaździstą noc'. Przecież to nie są obrazy, to są cuda!
I pewnie jeszcze wiele rzeczy można robić w Nowym Jorku, ale niestety nie tym razem. Wsiadamy do auta po raz ostatni na tej wyprawie. Tak, to było prawdziwe résumé Ameryki. 24 dni, dziesięć tysięcy kilometrów, kilka wielkich miast, parki narodowe. Wszystko to tylko zdążyliśmy ledwie musnąć, bo przecież nie zwiedzić, ale taki był zamysł tego wyjazdu. Bez cienia wątpliwości trochę tej amerykańskiej kultury zdążyliśmy jednak poznać. A słówka 18% gratuity i additional tip na jednym rachunku na pewno będziemy wspominać przy najbliższej wizycie w polskiej restauracji.
Tymczasem!
Taaaak! Wrażenia nie z tej ziemi. Marzenie życia mi się spełniło. Kiedy tam wracamy? 😁