
Maduro i Chavez wdzięczą się do mieszkańców Caracas niemalże na każdym kroku. W berecie, z promiennym uśmiechem, z zaciśniętą pięścią. Ich wielkie, kolorowe podobizny zdobią mury, ale wiszą też jak zwyczajne reklamowe banery, na szarych, styranych swym długim istnieniem blokach. Namalowane czarnym sprayem w różnych miejscach miasta oczy Chaveza mają przypominać mieszkańcom, że nieśmiertelny El Comendante cały czas się im troskliwie przygląda. Oczywiście przyglądał się szczególnie gdy żył, bo rak potrafi wykończyć także i tych nieśmiertelnych (jak zwykł o sobie myśleć i mówić), ale jego duch wciąż tu jest wyczuwalny. Jesteśmy w Caracas 4 lutego (4F), w dniu 33 rocznicy narodzin rewolucji boliwariańskiej. Z perspektywy tych kilkudziesięciu lat 'nowej demokracji' bardzo łatwo popłynąć w stronę polityczno-społecznych rozważań, doprawdy trudno tu od tego uciec. Już na lotnisku witają nas rozwieszone na każdym wolnym miejscu listy gończe za Edmundem Gonzalezem, liderem opozycji, który zapewne wygrał ubiegłoroczne wybory prezydenckie. (Znaczy wygrał w głosowaniu, ale przecież nie od dziś wiadomo, że - szczególnie w krajach reżimowych - wybory wygrywa ten, kto liczy głosy.) Stojąc blisko 3 godziny do bardzo drobiazgowej kontroli paszportowej, z plakatów dowiadujemy się, że można otrzymać sto tysięcy dolarów nagrody za pomoc w ujęciu tego "uzurpatora". A po wyjściu z lotniska jest jeszcze ciekawiej, bo stolica Wenezueli turysty nie rozpieszcza. Wychodząc z hotelu dostaję informację, że aparat lepiej schować do plecaka, por si acaso, Tomas. Wsiadamy do autobusu komunikacji miejskiej, który wyrzuca z siebie kłęby czarnego dymu, a do tego ledwo rzęzi, bo bardzo stary był już prawdopodobnie 33 lata temu. Budynki, poza nielicznymi wyjątkami, są w podobnym stanie jak ten autobus. W oknach kraty, nawet na 10 piętrze. Pałac sprawiedliwości to monumentalny gmach w kolorze brudu, karykaturalnie obrazujący stan wenezuelskiej sprawiedliwości. Kolorytu nadają mu obowiązkowe portrety – tym razem Chaveza i Bolivara, bohatera Ameryki Południowej. Dla odmiany Panteon, gdzie pochowano między innymi szczątki tego drugiego, szczególnie w środku prezentuje się z klasą. Przed wejściami do ministerialnych budynków, w oczekiwaniu na paczki żywnościowe stoją długie kolejki pracowników sektora publicznego, bo makaron i ryż to część ich wynagrodzenia. Urzędnik zarabia 130 dolarów, w firmach prywatnych płace są kilkukrotnie wyższe, ale to sektor państwowy generuje około 60% miejsc pracy. Jak oni są tu w stanie przeżyć? Oficjalne ceny podawane są w amerykańskiej walucie, bo inflacja sprawia, że na Boliwary nie patrzy się tu życzliwie. I tak w spalinowym smrodku przemierzamy miasto, ulice, parki, łkając tęskno za naszym europejskim zielonym ładem. Późnym popołudniem wsiadamy w kolejkę linową, będącą częścią systemu komunikacji miejskiej jak ta w La Paz, i z niej oglądamy galerię dużych, czarnobiałych fotografii umiejscowionych na dachach domów w dzielnicy San Agustín, tutejszych slumsach. Tu życie toczy się jeszcze skromniej i biedniej. Młodzi ludzie siedzą na wypełnionym po brzegi dostawczaku, przez megafon zachęcając do zakupu marchewki i bananów. Dzieci biegają i krzyczą jak wszędzie na świecie, chłopcy pod okiem osiedlowego trenera grają w kosza, z domów słychać salsunię, częściej merengue, albo gęsty jak smoła bas rapowego hitu rodem z Brooklynu. Następnego dnia człowiek się do tych miejskich obrazków przyzwyczaja i zaczyna dostrzegać inną codzienność. Wenezuelczycy z rana maszerują do pracy, dzieci do szkoły, a w piekarni zachęcają do zakupu rumianej bagietki. Normalne wielkomiejskie życie.
Przed wyjazdem miałem obawy, lekki stresik nawet. No bo z czym kojarzy się Caracas? Jakie jest pierwsze skojarzenie? Że to najniebezpieczniejsze miasto świata. I człowiek rusza w podróż z bagażem tego, co przeczytał, usłyszał, i z tym strachem z tyłu głowy wychodzi na ulicę. Tymczasem na ulicach spokój. Prawdą jest, i opowiada nam o tym nasza dzisiejsza przewodniczka, że kilka lat temu było tu bardzo niebezpiecznie. Napady i rozboje były na porządku dziennym. Z Wenezueli, w poszukiwaniu bezpieczeństwa i lepszego życia, wyjechało przez ostatnie 10 lat 8 mln ludzi, 25% populacji kraju. Ale to wszystko się zmieniło, bo władze Wenezueli wpadły na szatański plan i wyeksportowały za granicę, głównie do USA, bandziorów i członków gangów. Po prostu dali im paszporty, trochę kasy i wypad z kraju, róbcie swoje biznesy w Stanach. I to o dziwo zadziałało.
Ale ja tu ślizgam się po publicystyce, a my przyjechaliśmy do Wenezueli, żeby zatopić się w naturze. Z Caracas przylecieliśmy do Parku Narodowego Canaima, przepakowaliśmy dobytek i wsiedliśmy na łódkę. Ale nie zdążyliśmy się w niej dobrze wymościć, a przed nami pierwsze wodospady i postój. Tysiące ton wody spływają ze skalnej półki El Hacha, a my podążamy za naszym indiańskim przewodnikiem i wchodzimy po mokrych, wyślizganych skałach pod wodospad. Woda się kłębi, chlapie, grzmi złowrogo, a my mokrzusieńcy stoimy pomiędzy dwoma słupami wody. Co to za fenomenalne doświadczenie! Patrzeć na wodospad to jedno, ale dopiero wejście w jego trzewia odwraca perspektywę i pozwala poczuć jego potęgę.
Płyniemy naszą dłubanką z pyrkoczącym silnikiem po rzece, która meandruje najpierw po sawannie, a potem już w gęstej dżungli. Wokół wysokie góry, tepui, co w języku rdzennych mieszkańców z plemienia Pemon oznacza ‘dom bogów’. Doprawdy czuję się jak, nie przymierzając, Tony Halik! Jakież to musiało być ekscytujące płynąć w nieznane. Pokonaliśmy około 40 kilometrów, niestety ściemnia się i nie zdążymy już dopłynąć do celu, jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Nasze obozowisko w dżungli, tuż przy rzece, to w zasadzie dwie budowle. Ta mniejsza, to łazienka z toaletą. Ta większa, to duża wiata, pod którą ustawione są stoły, a do poprzecznych belek przywiązano nasze królewskie łoża. Noc spędzimy w hamakach, na świeżym powietrzu. W nocy nadchodzi tropikalna ulewa, ale śpi się wybornie, mimo okrutnej wilgotności. Ciuchy nam nie schną, a o poranku trzeba w nie wskoczyć z powrotem. Nie ma się co ociągać, już 7.00 i na stół zaserwowano śniadanie. Jajecznica, arepy, czyli kukurydziane placki i kakao oraz kawa. Godzinę później znów jesteśmy w łodzi i kontynuujemy ekspedycję do jednego z największych wodospadów świata: Salto Angel. Mimo, że to pora sucha i wody w rzece nie ma za dużo, wszystko idzie szybko i sprawnie. Ubraliśmy się stosowniej niż wczoraj, więc nie straszna nam woda chlapiąca szczególnie obficie, gdy łajba pokonuje spiętrzenia na kamiennych progach. Jeszcze raptem 3-4 kilometry trekkingu w dżungli i stajemy oko w oko z wodospadem. Woda spada swobodnie z niemalże tysiąca metrów tworząc mglisty welon. Piękny to widok, ale jak to może wyglądać w porze mokrej?!
Dziś, po kolejnej nocy w hamakach, Mumbö, nasz przewodnik w czasie trzydniowej ekspedycji do wodospadu, zabrał nas do swojej rodziny, do plemienia Pemon Kamarakoto. Wspomniałem wcześniej Toniego Halika, jego opowieści momentami brzmiały nieprawdopodobnie, no bo jak to, Indianie żyjący w buszu w dwudziestym wieku? Nie chcą do miast, do cywilizacji? A teraz mamy wiek XXI, sztuczna inteligencja panoszy się w komórkach, a ci ludzie żyją w lesie, w kompletnym odosobnieniu, według starych, niezrozumiałych dla nas, zasad. Mumbö, jungle boy, hunter, nomad, jak o sobie mówi, z dumą pokazuje nam chatkę z desek i słomy, którą sam zbudował, gdy się żenił. Teraz ma dwoje dzieci i zdecydował, że rodzina przeniesie się do miasteczka, do Canaimy, bo chce, żeby maluchy mogły chodzić do szkoły. I bardzo jest to nie w smak jego żonie, która tęskni za domem i życiem w lesie. Dla nas, mieszczuchów przywykłych do wszelkich wygód, brzmi to kompletnie nieprawdopodobnie. Podążamy za rodziną w głąb lasu. Raptem kilkaset metrów dalej kilku chłopa maczetami "pieli" pole manioku, a w lekkim odosobnieniu, w oddaleniu od wszystkich, z chwastami walczy plemienny szaman. Nie wygląda jak postać znana z westernów, ubrany jest w ortalionowy dres i czapkę z daszkiem. Czapkę, którą nasuwa sobie głęboko na czoło, gdy prosimy go o wspólną fotografię. Zwracając się do niego mamy mu nie patrzeć w oczy. W ogóle jest bardzo wycofany, nie tylko zresztą wobec nas. Ponieważ obdarzony jest niezwykłą mocą, nie chce i nie może przebywać zbyt blisko innych ludzi, w tym współplemieńców. Kobiety serwują napitki, z dużego wiadra do mniejszych miseczek nalewają sfermentowany sok z kassawy. Chłopaki mieszają go sobie palcem... Dobry obyczaj nakazuje, żebyśmy i my popróbowali. Przetestowaliśmy, a jakże, ale wolę jednak nasz sok z kapusty kiszonej, szczególnie, że nie ma w nim alkoholu. Kosztujemy też słodyczy - Mumbö przygotował i zaserwował nam na liściu palmy świeżutką, soczystą i chrupiącą trzcinę cukrową, a dla kontrastu - raptem godzinę później - siedzimy w pięknym, stylowym lodge'u nad brzegiem rzeki, gdzie kosztujemy lunch, a później kolację podaną na białym, wykrochmalonym obrusie. Tak ten świat jest urządzony. Indianie takie zbytki w sposób świadomy odrzucają, my z pełnym przekonaniem odrzucamy ich wybory i pożądamy czegoś skrajnie odmiennego.
Mimo, że ta wyprawa to jest raczej slow travel, na spokoju i bez pośpiechu, to jednak kalejdoskop wydarzeń kręci się nieustannie. Opuszczamy dżunglę, lagunę, Canaimę i kierujemy się na północ, w kierunku Orinoko. Na lotnisku czeka na nas wyczarterowana, pięcioosobowa Cessna. I mimo obaw, wszelako to nasz pierwszy raz w takiej maleńkiej puszce, wszystko poszło gładko, szybko i bezproblemowo. Rzecz jasna mały stresik był, ale minął bezpowrotnie, jak pilot - po osiągnięciu pułapu przelotowego - zaczął przeglądać instagrama i wiadomości na whatsappie.
Po godzinie lotu z przepięknymi widokami za oknem wylądowaliśmy w słynnym Ciudad Bolivar, mieście ważnym dla historii Wenezueli i kilku innych państw z Ameryki Południowej. To właśnie tu Simon Bolivar, przywódca walk o wyzwolenie spod władzy Hiszpanów, w 1817 roku utworzył Republikę Wenezueli. Zwiedzamy kolonialne centrum historyczne, oprócz kościoła są tu kolorowe budynki rządowe, świeżo malowane na różowo na przyszłotygodniowe uroczystości. Przez to, że na stare miasto trafiła administracja, w niedzielne popołudnie na placu i przylegających uliczkach nie ma praktycznie żywego ducha. Dodatkowo trafił nam się przewodnik zakochany w swoim mieście i jego historii, który zarzucił nas taką ilością detali z przeszłości, że nie pozostało nam nic innego, niż… iść do baru. Szczęśliwie jeden był czynny. Piwo Polar, serwowane tu w butelkach 250 ml, smakuje w tym upale wybornie. I kosztuje dolara, co przy 5 dolarach w Canaima jest wyjątkową okazją.
Siedzimy już w Land Cruiserze, ruszamy w stronę delty Orinoko. Najpierw jednak ustawiamy się w kolejce do tankowania, bo w mieście, do którego jedziemy bardzo często paliwa nie ma w ogóle. Nie tylko tam zresztą, widok zamkniętych stacji benzynowych jest dość częstym obrazkiem. Wenezuela to kraj posiadający największe złoża ropy na świecie (gwoli ścisłości jest ona bardzo gęsta, żeby można jej używać trzeba ją zmieszać z frakcją lżejszą, importowaną za twardą walutę, stąd problem). Diego, nasz kierowca, opowiada, że kiedyś paliwo było za darmo, 5 lat temu za 200 litrów płacił 3 dolary, teraz za 30 litrów... 20 dolarów. Ot, nowy ład!
Pływamy już po delcie Orinoko i tak to sobie mniej więcej wyobrażałem przed przyjazdem. Rzeka jest szeroka, brzegi porasta dżungla, co jakiś czas w tej bujnej zieleni wyłania się mała szparka, która okazuje się żeglownym kanałem. Ale co zdumiewa mnie najbardziej, to Indianie żyjący w symbiozie z wodą. Mam wrażenie, że czas się tu zatrzymał. Tylko pomost i chatka bez ścian, w której dzieje się wszystko. Jest oczywiście kanu, no bo jakżeby inaczej, są hamaki, jest i piecyk z żarzącym się kawałkiem palmy kokosowej. Cała rodzina mieszka pod tą jedną wiatą. Kiedy przyjeżdżają goście tacy jak my, podłoga staje się galerią handlową - dzieci i kobiety bardzo nienachalnie oferują własnoręcznie robione z palmy kokosowej siatki, miseczki, podkładki, a także drewniane figurki rzeźbione z drewna balsa. Indianie mają sporą gromadkę dzieci i jakieś dociekliwy czytelnik może zapytać jak oni w tych mało sprzyjających intymności okolicznościach te dzieci robią. I znów odwołam się do Diega. Cóż, podobno Indianin kończy sprawę w dwie minuty, więc szczególna intymność jest zbędna. W dwie minuty, podkreślił. Nie dziwi więc pewnie, że sprawy te mają się dobrze dopóty, dopóki kobieta nie pozna na przykład Kreolczyka. To są chłopy, którzy w ars amandi są obeznani i taka niewiasta jak pozna inne życie to za żadne skarby nie chce wracać do domu. Tymczasem niebo czerwienieje, słońce ginie gdzieś w selwie, w naszej łodzi zgasł silnik, a Diego zaserwował cuba libre. Jeszcze pierwszy łyk tego błogiego trunku nie zdążył dotrzeć do żołądka, a tu nagle z okolicznych chatynek spływają do nas kanu z dziećmi. Jakże te małe szkraby są biegłe w sztuce wioślarskiej. Godzinę temu sami pojechaliśmy do 'sklepiku z rękodziełem', a teraz kilka 'cepelii' przypłynęło do nas.
Nazajutrz o 6 rano wczesna pobudka, idziemy do dżungli. Zamiast śniadania dostajemy kalosze, a przewodnik z maczetą w dłoni pokazuje nam cuda natury. A to zetnie palmę i wyłuska z niej palmito, serce palmy, taką miękką część jadalną. A to urżnie jakiś korzeń, z którego leci pitna woda, tu wskaże roślinę na rozwolnienie, tam na ból w krzyżu, a dalej coś odstraszającego węże - bo my tu w kaloszach, ale lokalni biegają po dżungli... boso. I trochę się rozpisałem o tych Indianach, ale to naprawdę jest fascynująca sprawa, że w naszych czasach ludzie wybierają taki sposób na życie. Jeśli rzeczywiście wybierają, a nie żyją tak bo muszą, bo nie mają szansy na zmianę.
A zwierzęta? No są, jednak niechętnie pozują do zdjęć. Różowe delfiny, tukany i papugi na żywo można wypatrzyć. A piranię to nawet złowić, jednak nie jest to zadanie proste. Człowiek się naoglądał filmików, że wystarczy pół palca do Orinoko włożyć, a po sekundzie kotłuje się w rzece i cała ręka ogryziona do kości. Rzeczywistość jest nieco bardziej łaskawa dla naszych członków i dalece mniej widowiskowa.
Widowiskowo zdaje się być w Choroni, w kurorcie nad Morzem Karaibskim, szczególnie, że po mocno wzburzonych falach płyniemy do Doliny Chuao, królestwa kakao. Według Eduardo - naszego przewodnika po plantacji, który z dumą prezentuje nam kolejne etapy produkcji - wytwarza się tu kakao najlepsze na świecie. I doprawdy trudno mu nie wierzyć. Warunki są znakomite, a w procesie uczestniczy praktycznie cała lokalna społeczność. Ziarna suszy się na słońcu, układając je w koła na przykościelnym placu, a potem ręcznie selekcjonuje i wybiera tylko te najlepsze. Wszystko jest organiczne, roczna produkcja to zaledwie 30 ton i całość jest na pniu sprzedawana do Japonii. Atmosfera w wiosce jest leniwa, łagodna i bez trudu można uwierzyć, że słońce, delikatny wiatr i cały ten błogi spokój zatrzymany jest w ziarnach przygotowanych do sprzedaży. Lunch jemy w knajpinie z widokiem na kilometrową, piękną, piaszczystą plażę. Plażę, na której nie ma ani jednego człowieka.
Samo Choroni też wciśnięte jest między góry, przy brzegu rosną palmy, a o poranku papugi wrzeszczą jak opętane. Zabudowa jest niska, kolonialna i pastelowa, z obowiązkowymi kratami w oknach i muralami, które wabią wzrok jaskrawymi kolorami. Mimo że to kurort, próżno tu szukać tabunu turystów. Na Playa Grande jest raptem kilka osób, nieco więcej życia znaleźć można w porcie. A to przybije jakaś łódka, z baru słychać merengue, a pod wieczór na wybornej fali królują surferzy. Centralna część miasteczka dla odmiany raczej przygnębia. Wokół Plaza Mayor ludzi jak na lekarstwo, ale do tego zdążyłem już przywyknąć. W oczy rzuca się mnogość napisów se vende, na sprzedaż. Te niechlujnie wymalowane pędzlem bezpośrednio na fasadzie oferty są na domach, barach, sklepach, a nawet skleconych z desek straganach. Casas muertes, domy umarłe. Nie ma turystów, nie ma pieniędzy, perspektyw, życia. Ktoś rzuca od niechcenia, że to pewnie celowe działanie. Doprowadzą to piękne miasteczko do ruiny, wykupią wszystko za bezcen od zdesperowanych i pozbawionych nadziei mieszkańców, a potem odnowią za ukradzione pieniądze. Nie precyzuje jednak kim są 'oni'.
Wiele rzeczy jest tu, w Wenezueli, niedopowiedzianych, wiele przed turystą się ukrywa, wiele pozostaje zagadką. Czytany przed wyjazdem reportaż Martina Caparrosa 'Caracas. Miasto w ranach.' oraz polskie rozmowy, choćby w Raporcie, sprawiły, że spodziewałem się państwa zrujnowanego, ludzi bez życia, terroru na ulicach. Prawdą jest, że ludzie czują się zastraszeni, że nie jest to kraj przejrzysty, w wielu miejscach bardzo zaniedbany, że są okrutne nierówności. Propaganda jest nachalna do granic absurdu, a w ostatnich latach uciekł stąd co czwarty mieszkaniec. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że życie jest tu jednak na wyższym poziomie niż w Peru na przykład. Nie zdarzył nam się żaden przykry incydent, choć oczywiście mam świadomość, że nasi lokalni przewodnicy zręcznie nas przed potencjalnymi niedogodnościami czy kłopotami strzegli. Kontrole policji i posterunki są częste, ale turyści są tu na specjalnych prawach - dla nas kraj ma być jak najbardziej przyjazny. Mieliśmy wiele przypadkowych spotkań z ludźmi, każdy zdawał się być przeciwko obecnej władzy, narzekał na pensje, na beznadzieję, na ceny, które są absurdalnie wysokie. Każdy doceniał jednak to, co w ostatnich 10 latach zrobiono choćby w zakresie bezpieczeństwa, bo gangi były tu prawdziwą zmorą. Każdy z nich wierzy, że przyszłość przyniesie zmiany, na lepsze oczywiście. Po tych dwóch tygodniach podróżowania nie znam więc 'prawdy' o tym kraju, ale na pewno w pewnym sensie oddramatyzowałem jego obraz sprzed wyjazdu. Mimo niedostatków infrastrukturalnych jest to piękny i znakomity kraj do podróży, bo zapewnia (a przecież byliśmy tylko w jego części) fenomenalną różnorodność i przygody każdego dnia. Dżungla, wodospady, góry, Indianie, kakao, podróże łodzią, lato zimą, a do tego życzliwi ludzie, dla których to my wielokrotnie byliśmy atrakcją. Turystyka tu po prostu praktycznie zamarła i przybysze ze świata są rzadkością. Bardzo się cieszę, że nam udało się tę piękną krainę zobaczyć.
Postscriptum:
1. Tytuł tej relacji nawiązuje do reportażu Martína Caparrósa, „Caracas. Miasto w ranach", przeł. Marta Szafrańska-Brandt, z książki „Dziobak literatury. Reportaże latynoamerykańskie", pod redakcją Beaty Szady, posłowie Mariusza Szczygła, wydanej przez Dowody na istnienie, Warszawa 2021 r.
2. Znaczną część wyprawy odbyliśmy łodzią, a że nie są to warunki sprzyjające fotografii, to aparat był bezpiecznie schowany w wodoodpornej torbie. Poniżej umieściłem kilkuminutowy filmik, myślę, że będzie dobrym uzupełnieniem relacji.
Tymczasem!
Jak zwykle - mega !