Okolice Brunnenmarkt i Yppenplatz to od niedawna modna część dzielnicy Ottakring. Dzięki ekstrawaganckim kawiarniom i ich kolorowym bywalcom oraz tętniącemu życiem targowi panuje tu niesamowita atmosfera.
Po przeczytaniu takiej rekomendacji rezygnujemy z bardziej znanych atrakcji i dzień zaczynamy na tym placu. Siadamy na murku, niemalże natychmiast podchodzi do nas wyluzowany młodzian z gitarą i pyta, czy to aby naprawdę jest ten Yppenplatz? Z pewnym niedowierzaniem potwierdzamy, jego komentarz jest bardzo krótki: uuughhh, to chyba zamówię piwo. Trzeba przyznać, że w tych okolicznościach to rozsądne rozwiązanie, my jednak szybko opuszczamy to mało ciekawe miejsce. Szczególnie, że poprzedniego wieczora popijaliśmy to i owo w zdecydowanie bardziej przyjaznej atmosferze, w Museums Quarter. Sporo młodzieży, niektórzy w knajpach, inni na czadowych, zielonych siedziskach z własnym zestawem: kroją bułki, otwierają pasztet i polewają różowe wino do plastikowych kubeczków. Tak, z tych dwóch miejsc MQ przypadło nam do gustu zdecydowanie bardziej. Choć trzeba wziąć poprawkę na porę dnia, kiedy na plac Yppen zawitaliśmy, no i towarzystwo, z którym mieliśmy przyjemność ten wieczór spędzić. Czas jednak na bardziej klasyczną odsłonę Wiednia. Pałac Schönbrunn, katedra św. Szczepana, Hofburg itd. Prawdą jest, że to miasto oferuje niezliczoną ilość atrakcji. Gdybyśmy chcieli zobaczyć tylko to, co akurat na afiszach potrzebowalibyśmy pewnie ze 3 dni. A i tak wyjeżdżalibyśmy z niedosytem. (O, dla odmiany nasycić się można Klimtem. Panuje teraz wielka moda na tego artystę i w co drugim sklepiku można sobie nabyć drogą kupna masę gadżetów z nim związanych: kubeczki, talerze, widelce, długopisy itd.) Nie jestem zwolennikiem zwiedzania z przewodnikiem w dłoni i latania z punktu do punktu, ale kto wie, może na Wiedeń to jest dobry sposób? Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam wzrok zatrzymuje się na jakimś cudeńku. Rozmach, piękno i ilość gmachów aż przytłacza. Mnie przynajmniej, podobnie zresztą jak Sankt Petersburg. Człowiek się prostuje, ba, sztywnieje wręcz. Gdzie nie spojrzy tam kawał historii opakowany we wspaniałą formę. Kamienne postaci majestatycznie towarzyszą spacerowiczom. Wszystko jest duże, wymuskane i dopieszczone. Choć słowo duże najbardziej i tak kojarzy mi się z - od razu za to przepraszam - wiener schnitzlem! To nie są porcje, to są całe cielaki! Cudowne zresztą. Bo podobno będąc w Wiedniu trzeba zrobić trzy rzeczy: zjeść sznycla właśnie, skosztować tort Sachera i pójść na koncert. Tort traktuję troszkę po macoszemu, ze względu na panujący upał konsumuję wersję lodową (pyszną przyznam). Lodziarnia zresztą włoska, z kilkudziesięcioletnią tradycją i zajadaliśmy się w niej już kiedyś w Hiszpanii. Za każdym razem stojąc w kolejce, co zrozumiałe, bo robią cuda nie lody. Na pewien kompromis, wymuszony przez okoliczności, idziemy też w kwestii koncertu. Niestety ani opera, ani filharmonia nie działa, więc na koncert filharmoników wiedeńskich wędrujemy do auli uniwersyteckiej. Mamy okazję posłuchać Mozarta, Straussa, a na drugi bis wirtuozerskie wykonanie... no właśnie nie wiem czego. Ale maestro pomykał na skrzypcach, jak Maradona pomiędzy Anglikami w pamiętnym meczu. Wraz z koncertem kończy się też wiedeński weekend i z pewnym niedosytem opuszczamy Austrię i rozpoczynamy wakacje właściwe.
Pierwszy przystanek w Chorwacji to Zadar - w ubiegłym roku z braku czasu brutalnie pominięty (wpis z ubiegłego roku można poczytać tutaj). Prosto z trasy szybko przebieramy nogami na stare miasto, wszelako to zawsze obietnica dobrej kolacji. I rzeczywiście, nie możemy narzekać. Niestety (a jak się później okaże, stety) zaczyna lać. Pioruny trzaskają aż miło, niektórzy zamawiają - podobno wyborne - tiramisu z owocami i dopiero po deserku wszystko się spina i przestaje padać. Z czystym sumieniem można się oddać kolejnej uczcie. Tym razem muzycznej. Zadar to sporej wielkości miasto, 80-90 tys. mieszkańców, i tym co przyciąga turystów to stare miasto z charakterystycznym kościołem św. Donata, a nade wszystko zbudowane 12 lat temu nadmorskie organy i trochę kiczowata instalacja architektoniczna 'pochwała słońca'. Muszę przyznać, że 'muzykę morza' słychać już z daleka. Ktoś miał doprawdy świetny pomysł - spacer promenadą przy zachodzącym słońcu i przy takim akompaniamencie to coś niespotykanego. Ale dlaczego ten deszcz okazał się tak miłym dodatkiem? Doceniliśmy go dopiero następnego wieczora spacerując promenadą wśród tłumów, ogromnych tłumów turystów. Nie tylko nie było widać nic ze słonecznej instalacji, ale przede wszystkim - ze względu na gwar i dźwięki różnej maści artystów - w ogóle nie było słychać organów. A może po prostu wiatr był mniejszy i na ten dzień Neptun przewidział pianissimo? W każdym razie szkoda, bo to chyba najciekawsza i bardzo nietuzinkowa atrakcja. W przeciwieństwie do plaż, no chyba, że ktoś lubi kąpiele błotne.
Jest taki moment, bardzo pożądany i wyczekiwany, kiedy mięśnie karku puszczają, głowa staje się pusta i urlopowicza przepełnia czysta radość. Błękitne parasole, proste, metalowe, pomalowane na biało krzesła, małe, okrągłe stoliki. Popijamy kawę i smoothie arbuzowe, a przed nami turyści sunący potokiem wzdłuż stoisk z wszelkiego rodzaju gadżetami, kolorowymi lampkami, szalikami czy tygielkami do herbaty. Cudowna atmosfera różnorodności. Jesteśmy w Mostarze, który słynie ze starego mostu i kilku brukowanych uliczek wokół niego. Nic szczególnego ktoś powie - a jednak na tym maleńkim kawałku naszego padołu krzyżują się kultury, zacierają stereotypy, kipi energia. Kobiety w nikabach mijają się z roznegliżowanymi turystkami, muezin zaprasza do modlitwy, a hostessy, chyba nawet gorliwiej, do restauracji. Mieszamy się z tłumem, wrzucamy eurasa do czapki i za chwilę oglądamy skok z mostu do zielonej rzeki. To jakieś 20 metrów! Chwilę później jesteśmy już w meczecie, jak zwykle już na wejściu wita nas specyficzny zapach leżących tam dywanów. Krętymi schodami przeciskamy się na szczyt minaretu - podobno to z tego miejsca rozciąga się najlepszy widok na okolicę mostu. I rzeczywiście, trudno nie zamruczeć sobie pod nosem. Chwilę później mruczymy znowu, bo trafiamy do zarekomendowanej w hotelu restauracji, tuż przy wodnych kaskadach, w gęstym, soczystozielonym buszu. I tym sposobem, pomrukując sobie i jedząc z dzióbków, docieramy na Korčulę - naszą główną destynację na te wakacje. Rok temu przed wyjazdem miałem wielką rozkminę, odwieczny dylemat gdzie jechać: Hvar czy Korčula - o obu wyspach internet piał z zachwytu, ale po wielu analizach wyszło, że Hvar. W ogóle śródziemnomorskie wyspy to wyższa liga - plaże pochowane gdzieś w zatoczkach, zapewniające spokojny, intymny wypoczynek, odwiedzających jakby mniej niż na lądzie, upał nie tak dokuczliwy. No i ta wszechobecna sielskość. Mieszkamy w Račišće, w apartamencie na 40-50 metrowym klifie, nad samym brzegiem morza, ze zniewalającym widokiem. Bez żadnych półśrodków, z tarasu widać tylko morze i sąsiednie wyspy, w tym Hvar.
Przed chwilą wróciłem ze sklepiku, jedynego w okolicy. Nie ma nawet pekarny, szczęśliwie świeżutki, pachnący kruh można kupić i tutaj. Ludzie już siedzą w wodzie, łodzie kołyszą się na srebrzystej wodzie. Ten obrazek nigdy się nie nudzi: turkusowa i lazurowa toń, błękit nieba, przyjemne ciepło i cykady. Chwilo trwaj wiecznie! Wokół na sprzedaż apartamenty, może by tak jeden kupić? Przyjeżdżać raz, dwa razy w roku na ładowanie baterii? Z wynajmu spłacać kredyt i wynieść się na stałe z naszej szarówki na stare lata? Przypominam sobie jednak naszą ubiegłoroczną pogawędkę z właścicielami apartamentu. Życie na wyspie to nie jest bułka z masłem. Szkoła dla dzieci to już wyzwanie, wizyta u lekarza to wyprawa do Splitu. Inne problemy o których mieszkając w dużym mieście w ogóle się nie myśli. Z drugiej strony poznaliśmy kiedyś na Zante emerytowanego Anglika, który na ten krok się zdecydował. Zero stress zone, powiadał. Jak mi się nudzi to sprzedaję wycieczki do 'zatoki wraku'. Jak mam ochotę, to zostaję ma leżaku przed domem. Bajka, nie? Tylko jego konto zasila co miesiąc angielska emerytura. A nasze, jeśli w ogóle będą, starczą ledwie na hot-doga, i to tylko przy niedzieli. A poza tym, świadomość że miałbym przyjeżdżać ciągle w to samo miejsce już mnie deprymuje! Jest przecież jeszcze tyle miejsc do zobaczenia.
Na Mljet płyniemy motorówką, ale różnorodność oferty daje spore możliwości. Wysp dookoła jest od groma, na każdą z nich można się dostać żaglówką, motorówką, na niektóre promem. Chcesz sam transfer, proszę. Wolisz all inclusive, nie ma problemu. Mljet to park narodowy, którego najbardziej namacalnymi atrakcjami są dwa słone, szmaragdowe jeziora, połączone z Adriatykiem ledwie kanałem. Woda w nich, co trudno sobie wyobrazić po kąpieli na zwykłej plaży, jest jeszcze o kilka stopni cieplejsza. Napisałbym, że panuje tam głucha cisza, ale to nie byłaby do końca prawda - tam słychać wyłącznie cykady. Cudownie skrzeczą bez opamiętania. Ten odgłos bezwarunkowo kojarzy mi się z wakacjami, z błogim uczuciem nieskończonej przyjemności. A to przecież nie wszystko, obchodzimy małe jezioro wśród sosen zwisających tuż nad wodą, co kawałek na skałach ludzie rozkładają ręczniki i wypoczywają lub wskakują do wody. Robimy to samo, w 35 stopniach nie da się inaczej. Ale za chwilę idziemy dalej, południową ścieżką okalającą duże jezioro. Podobno to z niej są najładniejsze widoki na klasztor będący na jeziorowej wysepce. Jest rozkosznie dobrze. I gorąco. Za chwilę znów jesteśmy w wodzie, choć innych opcji nawet na tej mikro wysepce jest jeszcze kilka: kajaki, rowery. Czego turystyczna dusza zapragnie. Nie ma pośpiechu, czas stoi w miejscu. Planujemy, że po powrocie na Korčulę pojedziemy do winiarni, trafiliśmy na otwarty tydzień. 8 winnic otwiera swoje piwnice i wieczorami można posmakować (i rzecz jasna kupić) lokalnej specjalności: białego pošipu. Ale jedząc kolację pani serwuje nam jakieś czerwone, domowe i zmieniamy zdanie. Może pojedziemy jutro?
Wspinamy się na fortecę Svetog Vlaha. No dobra, poniosło mnie - to raptem 300 metrów od parkingu. Widok nie robi jakiegoś szczególnego wrażenia, ale spotykamy strażaka obserwującego okolicę. Pożary to potężna plaga co roku, ale o dziwo w większości to podpalenia i inne świadome działania. W tym roku podobno do cna wypalił się las na Hvar. W ogóle chłopina jest bardzo gadatliwy. Pokazuje nam w oddali swój dom, opowiada jak to 'moja kobieta, nie żona' jest zazdrosna, podgląda go przez lornetkę i potrafi dotrzeć tu w 10 minut, jak tylko wypatrzy jakąś podejrzaną sytuację. Co tu, na tej twierdzy się dzieje, co ja tu widziałem - mówi. Na przykład taka historyjka: przychodzi dziewczyna, nie czarna, taka czekoladowa, chilijka, daje mi jakiś aparat i prosi żebym robił jej zdjęcia. A ona tymczasem się rozbiera i zaczyna się turlać po kamieniach. Chwilę później we włazie pojawia się głowa mężczyzny, jej chłopaka... Chcieliby tu spędzić noc pod gołym niebem! Życzymy sobie wzajemnie dobrego dnia i jedziemy w stronę wioski Smokvica - do winnego eldorado. Co kawałek znak, że tu sprzedaje się wina. Zajeżdżamy do jednego z domów, próbujemy czerwony plavac, biały pošip, ale ostatecznie decydujemy się na słodki, tak dobrze kojarzący się nam z ubiegłym rokiem, prošek. Kupujemy dwa litry w plastikowych butelkach, a chwilę później trafiamy do jednej z tych ośmiu winnic - i tu już nie jest tak... swojsko, robi się dostojnie. Wina w szklanych butelkach, piękne etykiety, prawdziwy korek. Obok nas ktoś bada barwę, cmoka, ciumka, delektuje. A my mamy tylko dwa kryteria: albo wino nam smakuje, albo nie. Czujemy się troszkę skrępowani, ale wychodzimy z dwoma kolejnymi butelczynami. I tym sposobem, nim dojechaliśmy do Vela Luki, nazbieraliśmy całkiem fajny zestawik na jesienno-zimowe wieczory. Choć jak znam życie, to tuż po powrocie, po sąsiedzku... coś tam skosztujemy.
A miasto Korčula? Nazywane jest małym Dubrownikiem, też ma kamienne domy i czerwone dachy. Układ ulic przypomina szkielet ryby i fajnie się po nich szwenda, szczególnie wieczorem. Ale mnie najbardziej urzekają restauracje ulokowane na murach okalających miasto. Stoliki poustawiane między sosnami, widok na wyspy, morze i pływające żaglówki. Samym widokiem można się nasycić, co byłoby może nawet i korzystne, bo i ceny w tych knajpach mają coś z Dubrownika.
A czas płynie. Dziś nasz ostatni dzień, w ramach rodzinnego kompromisu połówkę spędziliśmy na plaży, a teraz polegujemy na leżakach nad basenem. Przed nami trzydniowy powrót do domu, ale chyba mogę pokusić się o krótkie porównanie Korčuli z Hvarem. Trudno tej pierwszej coś zarzucić. Może poza tym, że ceny są ciut wyższe - chyba że to sprawka ogólnego wzrostu cen. Wg tych co tu przyjeżdżają co roku, Chorwacja z roku na rok staje się coraz droższa, choć to chyba wciąż ten sam poziom cen co nad Bałtykiem. Wracając do porównania, Korčula jest zielona, przyjazna, z fajnymi miasteczkami. Oferuje pyszne jedzonko, a widok z naszego apartamentu jest boski. Ale chyba jednak w mojej zupełnie subiektywnej ocenie wygrywa Hvar. Stari Grad, plaża Žukova i zapach lawendy są po prostu doskonałe. Oczywiście nikt kto przyjedzie na każdą z tych wysp nie będzie żałował, bo oferują to czego można oczekiwać od wakacji: prawdziwe lato i kryształowo czystą, ciepłą, turkusowo-lazurową wodę.
Ale nic to, pora się pakować. Na promie zajmujemy te same miejsca co tydzień temu, w sposób symboliczny zamykając koło historii, że się tak górnolotnie wyrażę. Po lewej stronie mijamy stare miasto Korčula i trochę żal wyjeżdżać, bo nic a nic te widoki nie przestały nam się podobać. To jednak na tyle jeśli chodzi o Chorwację w wydaniu wakacyjnym - byliśmy tu dwa razy pod rząd, co nie miało miejsca w przypadku żadnej innej destynacji, nawet na greckie wyspy jeździliśmy co drugi rok.
W tym roku wymyśliłem sobie, że wracać do domu będziemy 3 dni, zatrzymując się w Ljubljanie i Salzburgu. Na obejrzenie stolicy Słowenii mamy mniej więcej 6 godzin. Choć nie jest to duże miasto, raptem 250 tys. mieszkańców, nie ma szans na dogłębne zwiedzanie. Temperatura też nas nie rozpieszcza - dostajemy informację, że trafiliśmy na dzień rekordowego ciepła - 37 w cieniu. Ale podejmujemy wyzwanie. Miasto leży nad rzeką Ljubljanicą i bardzo z tego korzysta, sporo ludzi siedzi w kafejkach, wielu na bulwarach chowa się w cieniu rosnących tuż nad brzegiem wierzb. Porównania ze Szczecinem same cisną się na usta. Powoli wracamy nad wodę, ale pełna integracja będzie chyba niemożliwa bo mamy 'autostradę' tuż przy rzece. To niestety wyklucza ulokowanie tam centrum codziennego życia w pełnym tego słowa znaczeniu. Oczyma wyobraźni widzę nowo wybudowane 'stare miasto' wzdłuż Wałów Chrobrego w miejsce Jana z Kolna, do tego Łasztownia, egh... rozmarzyłem się. Skojarzeń jest nawet więcej, w Ljubljanie nad miastem góruje zamek, świetny zresztą. Dojechać do niego można w kilka sekund kolejką szynową. Odbywają się w nim różnego rodzaju wydarzenia kulturalne i artystyczne, w tym - jak u nas - koncerty na dziedzińcu. Ale chyba najbardziej charakterystycznym punktem stolicy jest Potrójny Most. Nie wiem co architekt miał na myśli, ale to stąd zaczyna się 'wszystko' w Ljubljanie. O ile w dzień jego okolice i nadbrzeżne restauracje sprawiają dość senne wrażenie, to po zmroku energia wręcz kipi! Aż żal wracać do hotelu. Ale tak sobie myślę, że dzień w Ljubljanie w zupełności wystarczy, co czyni z tego miasta wyborny przystanek na trasie do Chorwacji. Podobnie zresztą jak Salzburg, ale tutaj dla odmiany 8 godzin nie starczy nawet na małe liźnięcie. Dziewczyny głosują za Muzeum Historii Naturalnej, wjeżdżamy kolejką do twierdzy Hohensalzburg i w te pędy trzeba wracać, bo oglądając Katedrę napadł na mnie banner z informacją, że dziś w tym miejscu wykonanie Requiem Mozarta (chór i orkiestra). A gdzie czas na dom urodzin kompozytora, Hellbrunn, Mirabell czy choćby dłuższa chwila relaksu na Getreidegasse? Nie da się wszystkiego zobaczyć robiąc tylko przystanek w drodze, na szczęście jednak ze zjedzeniem apfelstrudla nie mieliśmy kłopotu. Wszystko to kwestia właściwego ustawienia priorytetów.
Tymczasem!
Comments