top of page

Wino, kasztany i fado. Lizbona.

Zaktualizowano: 23 mar 2023



Dzień św. Marcina, obchodzony jedenastego listopada, jest powodem do świętowania także w Portugalii. Ale tutaj, na krańcu Europy, tego dnia celebruje się przede wszystkim zakończenie sezonu winiarskiego, zgodnie z tradycją popijając świeże wino i zajadając pieczone kasztany. Na tę okoliczność mówi się nawet: é dia de São Martinho, comem-se castanhas e prova-se o vinho! I byłbym pewnie o tym przysłowiu zapomniał, wszelako nie dla pijaństwa tarabaniliśmy się na koniec świata, skoro jednak w hotelu przywitano nas winem i kasztanami, to o tak miłych niespodziankach zapomnieć nie sposób. Co więcej, oprócz wina, w pokoju czekał na nas tradycyjny likier migdałowy wraz z "instrukcją obsługi" - wlać pół buteleczki likieru do kieliszka, wycisnąć pół cytryny i na koniec dodać pięć ziarenek kawy - trudno więc nie pamiętać o takim weekendzie. Szczególnie, że do kolacji otrzymaliśmy... butlę wina gratis. I tym sposobem, po pierwszych kilkudziesięciu minutach pobytu w Lizbonie świat zaczął wirować, pociemniało, pojaśniało... i obudziliśmy się w piątek!

Prawdą jest, że w listopadzie i grudniu to ja z Polski uciekam. Niekończąca się ciemność, szarość i posępność doprowadzają mnie na skraj głębokiego rowu, nic tylko rzucić się w tę czarną otchłań. Żyć się nie chce, serce krwawi, chciałoby się tylko wyć do księżyca. Stąd te gorączkowe poszukiwania miejsc, w których można wybatożyć się promieniami słońca. Listopadowe wycieczki do Lizbony, choćby weekendowe właśnie, pozwalają z tych czeluści piekielnych się wydostać, sami Portugalczycy nazwali zresztą ten czas latem świętomarcińskim (verão de São Martinho). A słońce, moi drodzy, ma tutaj nieprawdopodobną moc i absolutnie zjawiskową barwę. Nie jest ciepłe, nie jest zimne, jest doskonałym wzorcem światła białego. A jeśli wspomnieć, że temperatura w dzień przekracza 22 stopnie, to człowiek z lubością daje się porwać spacerowemu szaleństwu i z dziką radością ginie w ulicznych zakamarkach.

Mieszkamy w Alfamie, więc do punktu widokowego Portas do Sol mamy trzy kroki. Widok na pomarańczowe dachy, wodę, błękitne niebo. Na murku siedzi sobie dziewczynka w okularach i plumka bossę na gitarze. Za chwilę dowiemy się, że to Carolina Zingler z Brazylii. O jak milusio. Słońce praży, pani w puchowej kurtce i półrękawiczkach czule pieści struny, chce się żyć! Czaru dopełniają słynne, stare, żółte tramwaje 28, które co kilka minut stają na pobliskim przystanku wpuszczając i wypuszczając zamaskowanych turystów. Chwilo trwaj wiecznie chciałoby się rzec. Szczęśliwie pani zakończyła swój występ, na jej miejscu pojawił się jakiś folkowy pan, który szarpał struny z dużo mniejszym wdziękiem, więc i my - nieco ociężale, ale i bez szczególnych wyrzutów sumienia - ruszyliśmy w miasto. Lizbona jest mocno pofałdowana, co sprawia, że ma całą masę punktów widokowych. I tak przez cały boży dzień, niespiesznie i bez wyznaczonej trasy szwendaliśmy się od jednego do drugiego, to przystając na lodzika, to na lunch, czy jakąś aromatyczną kawkę. Świat jest piękny i różnorodny, powtarzam to zawsze i wszędzie. I jakże nieprzewidywalny. Sączymy to nasze espresso/cappuccino i po chwili przy naszym stoliku mamy gościa. Jakiś chłopina w kraciastej, flanelowej, czerwonej koszuli przysiada się jak do starych kumpli i zaczyna opowiadać, że jest emigrantem klimatycznym/pogodowym z... Kanady! A bo tam zimno i nieprzyjemnie, a tu błogie ciepełko i słońce. No ziomek jak nic! Posiedział chwilę, poopowiadał i tak jak niespodziewanie się do nas dosiadł, tak wstał i poszedł. W pół zdania niemalże. Za chwilę macha do nas i trąbi z turystycznego tuk-tuka, mija tramwaj i tyle go widzieli. Chwilo trwaj wiecznie chciałoby się rzec.

Choć może nie tym razem, trzeba wracać do Alfamy, w końcu na kolację mamy zarezerwowany stolik w Mesa de Frades, w restauracyjce, której Marcin Kydryński poświęcił rozdział w swojej książce o Lizbonie. Nie muszę chyba nadmieniać, że taka rekomendacja sprawia, że oczekuje się nie wiadomo czego, wyobraźnia maluje jakieś romantyczne obrazy, a człowiek liczy, że zanurzy się w saudade aż po samą szyję! A rzeczywistość? Jedzenie było bardzo dobre, wino nie gorsze, do tego świeczki... Romantycznie, nieprawdaż? Do tego fado, znakomite. Teresinha Landeiro z dwoma chłopakami akompaniującymi na gitarach naprawdę potrafi poruszyć serce. A jednak... czegoś tam brakło, chyba mieliśmy pecha. Może to z powodu naszych sąsiadów przy stoliku obok, czteroosobowej, rozwrzeszczanej rodziny? Może fakt, że nikt więcej nie przyszedł mimo rezerwacji (na 24 osoby przyszło 6! a obsługa przy nas odmawiała innym ludziom, bo zarezerwowane). W każdym razie nie takiego klimatu się spodziewaliśmy.

O rozczarowaniu nie ma jednak mowy na targu przy Panteonie Narodowym, no a przede wszystkim w Belem, bo pastéis de nata, budyniowe babeczki z ciasta francuskiego, ze słynnej cukierni przy Klasztorze Hieronimitów, są po prostu boskie i basta. Na przestrzeni ostatnich kilku lat miejsce bardzo mocno się rozwinęło, co niestety oznacza, że zatraciło swój dawny czar (nie ma już prostych stolików pokrytych ceratą i wszechobecnych kiedyś płytek azulejos), ale ciastka tak jak były, tak są po prostu przepyszne. Tak, tym razem też zamówiliśmy ich za dużo. Co więcej, popróbowaliśmy i innych smakołyków kusząco patrzących na nas z plakatów. Nadmiernie obciążone słodyczą żołądki wymagały trudnych decyzji! Postanowiliśmy wrócić do Alfamy z buta! Co oczywiście nie było nieprzyjemne - cudowna pogoda, rzeka, mnóstwo spacerowiczów korzystających z pieszczących promieni słońca w okolicy wieży i Pomnika Odkrywców. Przerwę w nieco przydługim spacerze zrobiliśmy sobie pod mostem. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że spod tego mostu teleportowało nas do innego miasta.

Gdyby zajrzeć w przewodniki o Lizbonie, to najczęściej pojawiać się tam będzie fado, azulejos, stara przystań, tramwaj 28, czy słynne windy i miradouros. Tymczasem gdzieś pomiędzy centrum a Belem, w dzielnicy Alcantara, pod mostem właśnie, znajduje się inny świat - LX Factory - miejsce, gdzie króluje street art, graffiti, klubowa muzyka i modne sklepiki. Wieść niesie, że podobno można tam kupić przewyborny sernik i najlepsze ciasto czekoladowe w całej Portugalii, ale nasze babeczki z Belem jeszcze dawały o sobie znak, więc tylko chłonęliśmy tę fabryczną atmosferę. Uwielbiam takie miejsca! I znów chciałoby się rzec 'chwilo trwaj wiecznie', ale zaczęło się ściemniać, a poza tym i dziś mamy rezerwację w jednej z restauracji w Alfamie. Sr. Fado z zewnątrz w ogóle nie rzuca się w oczy, właściwie można przejść obok tek knajpki kilka razy i jej nie zauważyć. Także w środku nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale dziś jest tłoczno. Wszystkie stoliki są zajęte, gospodarze, Ana Marina i Duarte Santos, krzątają się wśród gości, serwują wina i przystawki, przy każdym stoliku gaworząc o życiu i opowiadając o wielkich postaciach muzycznego i aktorskiego świata, jakie mieli okazje poznać. Nie są to warunki sprzyjające utrzymaniu dystansu społecznego, ba, jakiegokolwiek dystansu, na szczęście rolę dezynfekcyjną pełnią pełne karafki wina. Gospodarze uwijają się jak w ukropie, gotują i serwują dane główne, a kiedy my delektujemy się deserem oni przygotowują scenę. Zagalopowałem się z tą sceną, po prostu przynoszą dwa krzesła, ściągają ze ściany gitary, a Ana Marina - umalowana i ubrana jak diva - rozpoczyna muzykowanie. To już może nie jest ten głos, ale gitary bosko pulsują, a atmosfera tego wieczoru jest niezapomniana. Koncert jednak powoli dobiega końca, a nam zostaje nocny spacer po oświetlonych na miodowo uliczkach Alfamy.

Rano jeszcze raz na chwilę zapuścimy się do Baixa i na Portas do Sol żeby nacieszyć się słońcem, zapodamy pieczone sardynki i... pora wracać do naszej szaroburej rzeczywistości.


Tymczasem!



25 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Grecka odyseja

Grecka odyseja

Comments


Copyright © 2015-2025. Tomasz Skrzypczak. 

© Tomasz Skrzypczak
bottom of page