top of page
Zdjęcie autoraTomek

Bonjour Paris!

Zaktualizowano: 24 mar 2023


Zapach pieczonych bagietek i croissantów bezszelestnie sunął po schodach i rozchodził się po ciasnych korytarzach niepozornego hoteliku. W sobie tylko znany sposób wdarł się do naszego pokoju i budząc nas delikatnie z nieco przykrótkiego snu zaprosił na śniadanie. Pierwszy dzień zawsze zdaje się być najtrudniejszy - człowiek nie potrafi się opanować. Masło mięknie na jeszcze ciepłej bagietce, błyszczące i krzyczące zapachem rogaliki same wręcz wskakują na talerzyk, kuszą i namawiają na jeszcze jeden, kolejny, ostatni, do kawki... No teraz to już naprawdę ostatni! W końcu nie przyjechaliśmy do Francji by umrzeć z przejedzenia, ja tu mam misję, sprawę wagi małżeńskiej!

To nie jest nasz pierwszy raz w Paryżu, kilka lat temu przelecieliśmy przez miasto jak przeciąg, w cztery dni zobaczyliśmy wszystko, niczego tak naprawdę nie widząc. Nie mówiąc już o tym, że w tym pędzie nie było czasu, żeby choć troszkę to miasto poczuć, skubnąć odrobiny klimatu, podelektować się chrupiącą bagietką w ciasnej brasserii, no a przede wszystkim, zaginąć z milionem innych turystów w przepastnych korytarzach Luwru i Wersalu. No i wymskło mi się kiedyś cichaczem: wrócimy tu jeszcze i odwiedzimy tę Mona Lisę.

Będąc kolejny raz w tym samym miejscu człowiek jest już oblatany, wie co i jak, no a przede wszystkim część obowiązkowych atrakcji może z czystym sumieniem pominąć: widok z bazyliki Sacré-Cœur czy Wieży Eiffla pewnie dużo się nie różni, dla odmiany Notre Dame, po ostatnim pożarze w ogóle stała się dla miłośników sztuki sakralnej niedostępna. To kolejny, bardzo namacalny przykład na to, że w życiu nie ma na co czekać, odkładać na później, wiecznie planować. Trzeba działać, spełniać marzenia, a nie czekać na lepszy czas, bo to nigdy nic nie wiadomo. Carpe diem jak mawiał obeznany z życiem Horacy.

Paryż jest piękny i basta. Tu nie ma się nad czym rozwodzić, zostało to udowodnione wielokrotnie. Sama śpiewność i melodia bonjour o poranku sprawia, że człowiek się cieszy, serce mięknie, dusza śpiewa (no chyba, że to te rogaliki?). Kwitną kasztany, dzieciaki kręcą się na karuzelach powystawianych na maleńkich nawet placach, bukiniści wystawiają swoje księgozbiory i malowidła, ludzie z dzikim zacięciem ujeżdżają elektryczne hulajnogi lub polegują na trawce rozkoszując się majowym słońcem. Architektura zapiera dech, gdzie się nie obrócisz, tam jakaś piękna budowla. Zdarza się, że przesłonięta przez właśnie fotografujący ją milion Chińczyków, ale to znak naszych czasów. Bogacą się, więc jeżdżą i podziwiają świat za Wielkim Murem. To, że mają coraz więcej pieniędzy najlepiej widać w galeriach. Odwiedziliśmy Lafayette, tłum przeogromny, wszędzie gigantyczne kolejki, w oczy kłują największe marki świata. Przed salonem Chanel (w tym wypadku chyba nie wypada powiedzieć przed sklepem czy stoiskiem, co?) ubrany w garnitur ochroniarz pilnuje, by trzydzieści osób karnie stało przed wejściem i grzecznie czekało na swoją kolej. Wszyscy to Azjaci. O dziwo stoją i czekają, nikt nie zamyla i nie próbuje wcisnąć się bez kolejki. Jednak marka zobowiązuje.

Zwiedzanie Luwru (i w mniejszym stopniu Wersalu) to też pewnego rodzaju bitwa. Wisi ta biedna Mona Lisa szelmowsko się uśmiechając, ale jak tu się nie śmiać, skoro tłum gęsty jak na miesięcznicy w Warszawie (tu i tu sporo beretów!), ludzie walczą o dogodną pozycję, a jak już im się uda dotrzeć na przód, to zdecydowana większość ogląda obrazek... stojąc do niego tyłem! I żeby nie było, też pyknęliśmy sobie selfie, przecież bez tego wyjazd by się nie liczył, nieprawdaż? Ale są miejsca, także w Luwrze, gdzie cisza i spokój. Sielanka wręcz. Wystarczy odejść od głównego szlaku, by delektować się... samotnością. No i sztuką rzecz jasna, na przykład portret Chopina, czy Astronoma Vermeera oglądaliśmy tylko we dwoje. W tych zacisznych miejscach można spotkać niewiasty, które z zacięciem, pasją i oddaniem malują... kopie dzieł słynnych mistrzów. Ileż w tym maestrii, zaangażowania, spokoju i radości, od nich naprawdę nie można oderwać wzroku.

Turystów jakby mniej również na cmentarzu Père-Lachaise, może nie tak ładnym jak nasz, szczeciński, ale dla równowagi to w Paryżu spoczywają giganci światowej sławy, że wymienię choćby Chopina, Jima Morrisona, Moliere'a czy Oscara Wilda. Bez tłumu obyło się także w przeuroczym Passage Jouffroy - pokrytym dachem deptaku. Piękna mozaika, miodowe lampy, ale także sklepiki wszelkiej maści bez nachalnych sprzedawców sprawiają, że tam się po prostu wypoczywa w ujmującej scenerii. Jest galeria z malowidłami, ale także i studio z fotografiami, na których Paryż zdaje się być jeszcze piękniejszy. Kto chętny może odwiedzić pięterko, tam walczą o nasze spojrzenia kolejne migawki z miasta, zaprezentowane w nieco większym formacie. Albo sklepik, istna graciarnia rodem z baśni tysiąca i jednej nocy - świeczniki, świeczuszki, lustra, obrazy, lalki, ręcznie robione maski, serwety, starodawne meble... wszystko to w przyciemnionej scenerii. Także i tu można na pięterko... Wchodzi się tam po drewnianych, niezbyt stabilnych, trzeszczących schodach, gdzie wita nas nieprzeniknione spojrzenie arlekina.

Na Placu Tertre sceneria nie jest gorsza, ale ludzi więcej. Jest ciasno, selfie robi się ciężko, ale paradoksalnie nigdzie nie jest tak łatwo o portret, jak właśnie na tym placu. Kilkudziesięciu artystów tworzy czasem istne dzieła sztuki, czasem karykatury, a czasem to sam nie wiem co, może jakieś luźno związane z tematem abstrakcje. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że ten tłum przeszkadzał nam, gdy siedzieliśmy pod krwistoczerwoną markizą, w kącie jednej z restauracji, przy stoliku tylko trochę większym od dużego talerza. Grunt, że zmieściła się butelczyna napoju z winogron. Ściemnia się już, słońce chowa się gdzieś w oddali, pora schodzić - ziąb przenika przez kurtki. Nieco niżej, w kierunku Placu Pigalle, gdzieś w jakichś bocznych uliczkach można natknąć się na mikre, klimatyczne i ciasne knajpinki, które oferują masę uciech dla turystycznego podniebienia. Nie jest to może nic wyszukanego, wyrafinowanego, żadne tam biegające po talerzu ślimaki, czy foie gras. Za tymi okienkami jak z bajki, czasem żółtymi, innym razem czerwonymi, znaleźć można przyjemny klimat, a jak się trafi, to i porozmawiać o życiu z Niemcami przy karafce czerwonego napoju - ostatecznie mówiąc 'ciasne knajpki' miałem na myśli bardzo ciasne :) W ogóle spędzanie czasu w bistrach, creperiach i brasseriach to coś z pogranicza doświadczeń ekstatycznych, a aksamitny w środku i chrupiący na wierzchu crème brûlée wyznacza nowe granice ziemskich rozkoszy. Na szczęście i w Szczecinie czasem można się na jakąś małą próbkę załapać.

Paryż jest piękny i romantyczny, ale proza życia sprowadza człowieka na ziemię i wyrywa z błogiego uniesienia. Parę lat temu, w kolejce do kasy pod Wieżą Eiffla spędziliśmy 4 godziny. Ale w tym czasie, mogliśmy pospacerować po Polach Marsowych czy przejść na drugą stronę Sekwany. Dziś wchodzi się pod wieżę jak do szklanej klatki. Wiem, wiem, względy bezpieczeństwa. Podobnie jak setki policjantów, żołnierzy z bronią, transporterów opancerzonych, a 1 maja zamknięte całe place - to rzekoma odpowiedź na demonstrację żółtych kamizelek. Ale żadnej demonstracji nie było w okolicy Łuku Triumfalnego, a podejść do niego nie można było na odległość jednej przecznicy! Zaglądanie do toreb to też zrozumiałe względy bezpieczeństwa, ale mimo wszystko trudno się z tego powodu cieszyć, świat dziczeje i schodzi na psy w zastraszającym tempie. Nawet metro jakieś inne: kiedyś na porządku dziennym byli żebrzący, czy muzykanci, a dziś dochodzi do tego pełno czubków: to ktoś biega po wagonie wrzeszcząc wniebogłosy (służby szybko zwinęły delikwenta), to wisi na poręczy do góry nogami i recytuje jakieś poetyckie strofy, o zwykłych wariatach nawet nie będę wspominał, bo na kilkanaście przejazdów metrem nikt nie pajacował zaledwie w dwóch, no może w trzech przypadkach. Kolejny znak czasów?

Ale Paryż jest piękny i basta. Oferuje tyle, że konieczny jest kolejny przyjazd!


Tymczasem!



9 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comentarios


bottom of page