
Zebu stoją stłoczone na ciężarówce, swoimi wielkimi, czarnymi, błyszczącymi oczami patrząc na wolno przesuwający się świat. Ustawione są ciasno, głowa, zad, głowa, zad, przywiązane za rogi do relingu, ale żeby nie mogły się ruszyć, do ciężarówki przywiązany jest także ogon, owinięty grubą liną od samej nasady. To jest ich ostatnia podróż, do ubojni w Antananarivo. Możemy im się dokładnie przyjrzeć, bo wąska jezdnia jest dodatkowo lekko zwężona. Tym razem to bosonogie dzieciaki łatają drogę, dziurawą jak porządny, szwajcarski ser, wsypując w asfaltowe ubytki piach, glinę, kamienie i wszystko to, co uda im się znaleźć w okolicy. Łatają ją i nastawiają wyblakłą od słońca czapkę, do której użytkownicy tej drogi wrzucają po kilkaset ariarów, kilkadziesiąt groszy. Robota jest oczywiście bez sensu, bo dziur - na tej prowadzącej z północy na południe głównej arterii wyspy - jest więcej niż asfaltu. Ponadto deszcz wypłukałby to w 5 minut. Według Nzato, naszego przewodnika, pewnie sami to rozkopią wieczorem, żeby od kolejnego poranka wrócić do pracy w tym samym miejscu. Ostatecznie to nie najgorszy sposób na zarabianie pieniędzy.
Jedziemy z Tany na południe, wyjeżdżamy z terenu plemienia Merino do Betsileo, krajobraz powoli staje się bardziej górzysty. Jesteśmy dość wysoko, białe, ostre światło rzeźbi góry, a na zboczach pięknie prezentują się tarasy ryżowe. Ludzie pracują na roli, z pomocą zebu orzą pola. Na bosaka brodzą po kolana w ziemistej brei, dociskając pług, który rzeźbi głęboką bruzdę. Kawałek dalej ktoś te wielkie skiby rozbija małą łopatą. Nie jest to coś, co widzę pierwszy raz, bo ten sposób orki na ugorze łatwo spotkać czy to w innych krajach Afryki, czy Azji, ale za każdym razem trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a przeskok cywilizacyjny między „nami, a „nimi” jest rozdzierający. To nie jest tak, że ten widok się po prostu przyjmuje. Oczy widzą, ale mózg się opiera. Do tego trzeba tu jednak przywyknąć, zaakceptować, bo te obrazki obsiadają człowieka jak muchy, których nie da się odgonić.
Niewielu jest ludzi, którzy nic nie robią, co kontrastuje na przykład z Kenią czy Tanzanią. Z perspektywy tych kilku afrykańskich wypraw w pamięci mam obraz młodych, silnych facetów siedzących w grupie czy to pod drzewem, czy na motorkach. Siedzących i czekających na jutro. A przecież w Afryce jutra nie ma, jutro nie istnieje. Tu, na Madagaskarze, tych skupisk buzujących testosteronem nie zauważam. Ludzie generalnie pracują, czy to w warsztatach robiąc gadżety z rogów zebu, strugając figurki z drewna, czy topiąc aluminiowe puszki i odlewając z nich na przykład garnki. Rzecz jasna kwitnie tu uliczny handel. Bezpośrednio z ziemi albo prowizorycznych stoisk sprzedaje się praktycznie wszystko. Banany, węgiel drzewny czy rzeczone aluminiowe garnki. Wypala się też cegły. Gliniane prostokąty suszy się w słońcu, a potem na głowach znosi bliżej drogi, układa w sześcienne stosy, w których na spodzie zostawia się miejsce na trawę czy drewno. Na koniec taki stosik, składający się na przykład z dwudziestu tysięcy wysuszonych na słońcu bloczków, okleja się gliną i podpala. Po trzech dniach cegły są gotowe. Dzięki temu sporo tu, nawet z dala od miast, prostych, skromnych, ale ceglanych domów. Choć oczywiście – szczególnie na prowincji – ludzie raczej budują domy z gliny, oklejając błotnistą mazią, kulka po kulce, skleconą z patyków konstrukcję.
Każdego dnia pokonujemy sto kilkadziesiąt kilometrów tych dramatycznie dziurawych dróg. Te kilka godzin ze średnią prędkością 20-30 km/h pozwala nam także przez szyby obserwować, niemalże jak w slow motion, malgaską codzienność. Chłopcy prowadzą zebu albo ciągną zdezelowane wózki, kobiety na głowach niosą wory z trzciną, dzieciaki ganiają za oponą. Zdarza się, że musimy zwolnić jeszcze bardziej, bo w jakiejś wiosce maszeruje barwny i rozśpiewany pochód, na którego czele, u faceta na barana, siedzi jakiś mały szkrab. Nie, nie… w ten sposób nie świętuje się tu urodzin. Żeby mieć wstęp do rodzinnego grobowca w przyszłości, młodzi chłopcy (3-4 lata) muszą być obrzezani. Tego uroczystego rytuału dokonuje najstarszy mężczyzna z wioski, który odciętą skórkę wkłada do banana i całość zjada.
Na drodze stosunkowo często można też spotkać auto z małą, biało-czerwono-zieloną flagą. Wydawać by się mogło, że to rządowi oficjele wizytują okolicę by wdrożyć jakiś światły plan naprawczy i poprawić trudne życie lokalnej ludności, ale Nzato szybko wyprowadza nas z błędu. Władze zainteresowane są wyłącznie sobą, a flaga oznacza, że oprócz zwyczajnych pasażerów, dodatkowym bagażem na dachu jest... trumna ze zmarłym. Zresztą, z tymi zmarłymi z plemienia Betsileo to jest w ogóle grubsza sprawa. Jak się delikwentowi zemrze zanosi się ciało do tymczasowej krypty i zabija woła, aby oddać ziemi jego krew. Dopiero potem przenosi się ciało na miejsce spoczynku. Kusiło mnie, żeby napisać wiecznego spoczynku, ale jeśli delikwent cieszy się szacunkiem to po kilku latach, na przykład po 5-7 – jak już rodzinie uda się zebrać wystarczające środki na zebu i kilkudniową imprezę – to jego szczątki, lub to co z nich zostaje, się ekshumuje. Po tych kilku latach od pochówku rodzina wyciąga więc rodziców, czy dziadków i w barwnym korowodzie transportuje do domu. Tam przykrywają ich nowym suknem z jedwabiu i wystawiają w obejściu, aby najbliżsi mogli z nimi przebywać. Najstarszy z synów dzieli się z przodkami rumem, młodzi zarzucają na barki drewniany stelaż z dziadkami, zaczynają grać bębny, piszczałki, a wszyscy goście tańczą, śpiewają i generalnie dobrze się bawią. Oczywiście po imprezie złożą szczątki z powrotem do grobu i wyciągną je za kilka lat jak narodzi się nowy wnuk, ktoś z rodziny się ożeni albo... pomalują pokój i zechcą tę radosną nowinę celebrować z przodkami.
I tak w szybach naszego busa przewija się to wioskowe i małomiejskie życie. Właściwie cały czas dzieją się sceny zaskakujące, chwytające za serce i bardzo różnorodne. Powoli i po wyboistej drodze, ale jednak koła naszej wyprawy się toczą i sceneria zmienia się o 180 stopni. Było sucho, pomarańczowo, płowo, a jest soczyście zielono, momentami mgliście. Wjeżdżamy do lasu deszczowego, do Parku Narodowego Ranomafana, gdzie w krzaczorach uganiamy się za lemurami. Trochę trzeba się nachodzić, co więcej nasz ranger korzysta z pomocy tropicieli, ale koniec końców udaje nam się ‘upolować’ pięć różnych gatunków. Nie jest to taka prosta sprawa jak z gorylami, bo te żwawe maluchy siedzą wysoko na drzewach, pochowane między liśćmi, ale ostatecznie mamy to. Niektóre nawet udało się sfotografować. Dla odmiany już jutro, w Ambalavao, w prywatnym rezerwacie założonym pod patronatem ONZ, lemury ogoniaste będą się przed nami prężyć jak profesjonalne modelki w sesji dla Vogue’a.
Późnym popołudniem, jeszcze w Ranomafana, przeprawiamy się na drugi brzeg rzeki w drewnianej, na oko dwunastowiecznej, dłubance. Wchodzimy do wioski, życie płynie swoim trybem, dzieciaki grają w zbijaka szmacianą piłką. Oczywiście, że zwracają uwagę na waza, białego człowieka – jesteśmy przecież fantastycznym tematem do żartów. Jak zwykle gram w piłkę z młodziakami, jest spontaniczna zabawa i nienachalna interakcja. Ona niestety się kończy, gdy ktoś z naszej grupy wyciąga słodycze. Wszystkie dzieciaki, bez wyjątku, biegną w stronę łakoci i od tego czasu czar pryska. Cała naturalność tego spotkania w jednej chwili znika. Z Cedrikiem jeszcze chwilę temu rozmawiałem o Mbappe i Lewandowskim, a teraz co trzecie zdanie mówi ‘give me money’. Naprawdę chcemy nauczyć te dzieci, że przyjadą biali i za trzy selfie dadzą lizaka?
Wspominałem już, że drogi są tu dramatyczne? 70 km przejeżdżamy w 3 godziny, bujamy się na morzu wyrw i rozstępów w asfalcie. Teraz jednak zmieniamy środek transportu, z busa przesiadamy się na napędzaną na 4 koła... ciężarówkę. I nią 20 km pokonamy w ni mniej, ni więcej jak 2 godziny, tłukąc się na pace po afrykańskich drożynach, w fantastycznym świetle zachodzącego słońca. Ziemia bywa rdzawo-czerwona, wzniesione z miejscowej gliny budynki mają taką samą barwę, przydomowe płoty również, a jakże. Wszystko jest niemalże monochromatyczne, jedynym kontrastem są zebu i poniszczone koszulki umorusanych urwisów, które raz za razem biegną za ciężarówką. Jedziemy na południe, naszym celem jest Catty Camp, urokliwe obozowisko otoczone strzelistymi górami, wybudowane z szacunkiem dla krajobrazu i praktycznie niewidoczne z oddali. Śpimy w namiocie, a poranek jest rewelacyjnie leniwy. Celebrujemy śniadanie, delektujemy się miejscem. Spacerujemy po okolicy, podglądamy codzienność. Jak ja lubię te chwile. Dzieciaki wybiegają nam na spotkanie, machając i krzycząc ile tchu w płucach. Podglądamy jak chłopaki produkują cegły, jak jakaś młoda dama oddziela łuski od ziarenek ryżu, tłukąc w kamienny kielich półtorametrowym drągalem. Na brzegu rzeki grupa kobiet robi pranie. Kawałek dalej mocno wychudzony pan produkuje sznurek sizalowy. Z agawy. To jest niesamowite, że używa do tego tylko patyków i bosych stóp. Naturalna, nienarzucająca się relacja z lokalną społecznością, która z oczywistych względów jest bardzo powierzchowna, a jednak zupełnie niepozbawiona wzajemnej życzliwości i ciekawości.
Wjechaliśmy na Płaskowyż Centralny i tym samym na teren plemienia Bara. Ponownie zmienił się krajobraz, zmienił się też wygląd twarzy. W okolicy Tany dominowały rysy indonezyjskie, teraz można poczuć się jak w czarnej Afryce. Ale zmieniają się też plemienne obyczaje. Akurat ta grupa zajmuje się pasterstwem, hoduje zebu, a to nie jest zabawa dla małych chłopców. Żeby zostać mężczyzną, żeby udowodnić swą przydatność dla lokalnej społeczności trzeba ukraść krowę i, co jest obligatoryjne, trafić na 2-3 lata do więzienia. Dopiero po takim rytuale chłopcy zyskują miano mężczyzn i mogą zająć się tym całkiem poważnym biznesem. Bara nieco odmiennie niż Betsileo traktują też przodków. Tutaj zmarłego chowa się w grocie, na jakiejś skalnej półce. Za rok, trzy, pięć – jak już rodzina zaoszczędzi wystarczająco dużo środków, żeby kupić krowę na pożegnalną imprezę – szczątki się wyciąga, kości dokładnie myje z resztek skóry, a na koniec naciera tłuszczem z garbu zebu. Tak odświeżony przodek, zapakowany w odświętny całun, uczestniczy jeszcze w imprezie wyprawianej ku jego pamięci, ale po kilku dniach trafi na docelową, zabezpieczoną przed drapieżnikami, półkę skalną, gdzie pozostanie po wsze czasy.
To moja czwarta wyprawa z Dominikiem i nie sądziłem, że jest mnie w stanie jeszcze czymś zaskoczyć. A muszę przyznać, że mnie nawet nie tyle zaskoczył, co wręcz zaszokował. Trafiliśmy do hotelu pośrodku niczego, ale to jest hotel tak daleki od afrykańskich standardów, że trudno o nim nie wspomnieć. To jest jak podróż 100 lat wstecz, w czasy kolonialne. Wspaniałe lobby, kamień, szlachetne drewno, przydymione, miodowo‐żółte oświetlenie, wysmakowana i nienachalna elegancja w najlepszym stylu. Obsługa w dobrze skrojonych uniformach, usłużna i dyskretna. Hotel to zestaw domków rozrzuconych po olbrzymim, zadbanym terenie, każdy z tarasem lub wielkim balkonem, zaprojektowany z dbałością o najmniejszy szczegół. Poprosiłem o wypranie spodni. Pod wieczór przyniosła mi je pani z obsługi. Kiedy tak patrzyłem na nią idącą po trawniku z workiem na głowie i koszem z jeansami w rękach, przed oczyma przeleciały mi sceny z ‘Koloru purpury’. Piękne miejsce! I tak bardzo jak wzruszał mnie wspomniany film, tak i teraz czuję się poruszony kontrastem z wioskową rzeczywistością. Szczególnie, że śniadanie jedliśmy w luksusach, a raptem godzinę później otoczeni jesteśmy chmarą bosonogich i szarych od kurzu dzieciaków w... kopalni szafirów. Dwunastu chłopa łopatami przerzuca piach, wyciągając go z 15 metrów pod ziemią na powierzchnię. Taki ludzki taśmociąg, tańszy od elektrycznego, bo każdy z tych facetów zarabia raptem 2.5 dolara dziennie. Kawałek dalej dwie kobiety przesiewają urobek przez wielkie sito, ładując to co na nich osiądzie do worków. Te lądują na głowach chłopców, którzy wynoszą je na kolejne stanowisko, przy rzece, gdzie w wodzie płucze się to, co zostało wykopane. Przejmujące doświadczenie. W ostatnim etapie lądujemy w sklepiku u lokalnego bonza, znaczy mam na myśli lokalnego przedsiębiorcę. Jak masz ochotę możesz sobie takiego szafira kupić za 100, 200 czy 500 EUR. Taniej pewnie by było na ulicy, ale zacięte twarze i przeszywający wzrok wioskowych osiłków skutecznie odpędzają myśli o wyjściu z naszej busikowej twierdzy.
Afryka romantycznie wygląda tylko na zdjęciach, ewentualnie z perspektywy wygodnego fotela w luksusowym lodge'u, z widokiem na rozłożystą akację w świetle zachodzącego słońca. Na głębokiej prowincji dominują obrazki dostarczające innych wrażeń. Ludzie siedzą przy swoich glinianych, pomarańczowych domach i tylko dzieci zawsze mają tyle energii, żeby pomachać nam, gdy mijamy ich wioskę. Oczywiście zbiegną się jak tylko staniemy na rozprostowanie kości, będą przyglądać się nam z ciekawością, jednakowoż częściej będą domagać się suwenirów lub pieniędzy. Ten obraz zmienia się w większych ośrodkach. Wjeżdżamy do Toliary, sporego portowego miasta nad Kanałem Mozambickim. I tu ten prowincjonalny klimat delikatnie się zmienia. Ludzie chodzą ubrani „po naszemu”, czytaj w czystych jeansach i t-shirtach, gapią się w telefony, a ulica prowadząca nad morze przypomina te z naszych nadmorskich kurortów. Dominują stragany z wszelkiej maści wakacyjnym ekwipunkiem, od koszulek, przez grillowane kurczaki, na plecakach kończąc. Zaglądamy też do supermarketu, który wiele się od naszego nie różni. Toliara to dla nas tylko przystanek na nocleg, rano przesiadamy się do aut z napędem na cztery koła. Przez pierwszą godzinę jedziemy po asfalcie, potem ostry skręt w lewo, w stronę oceanu, a kolejne kilkadziesiąt kilometrów połykamy jadąc po wydmach. Co rusz mijamy wioskę rybacką, prymitywne chatki z patyków pokryte strzechą, a pomiędzy nimi nieskażone nowoczesnością, trudne życie. Momentami trzęsie, nieźle buja, żeby to wszystko ładnie się ze sobą spasowało, pan kierowca puścił reggae. No czad normalnie! W międzyczasie wjechaliśmy też na teren innego plemienia, Sakalava, a jednym z wyróżników jest to, że panie malują sobie twarz glinką. Jest to element porannej toalety, ale oczywiście stoją za tym względy praktyczne, czyli ochrona przed światłem. Bo słońce, mili moi, jest tu piekielnie ostre, a wraz z pudrowym, białym piaskiem i szmaragdową wodą tworzy gotową kompozycję na jakąś cukierkową fototapetę.
Nasza trzystukonna łódź z łatwością pruje niewysokie fale Oceanu Indyjskiego. Brzeg jest całkowicie dziewiczy, próżno tu szukać jakichś sieciowych resortów, które krzykliwym reggaetonem, betonem, czy jaskrawymi neonami zaburzałyby krajobraz. Jest tylko morze i plaża, od czasu do czasu pojawia się jakiś mały camp wpasowany w wydmy, czasem wioska rybacka. W jednej z nich przesiadamy się z łodzi na dwukołowe wózki ciągnięte przez woły. Bardzo lubię takie doświadczenia, choć nie jest to środek lokomocji szczególnie komfortowy, a zaryzykuję nawet stwierdzenie, że pozwala nam poczuć Madagaskar od… dupy strony. Ale po kilkunastu minutach dojeżdżamy na miejsce - przed nami kilkusetletnie, kolorowe i dostojne cuda natury. Baobaby!
Śpimy w lodge'u na plaży, konkretnie w dużym, dwuosobowym namiocie z prywatną łazienką pod gołym niebem. W pakiecie jest też widok na ocean, za którym akurat w tym momencie zachodzi słońce. Zdaje się, że naprawdę nie może być piękniej, że akurat ta Afryka odpowiada tym wszystkim romantycznym filmom i opisom, które skutecznie zachęcają do podróżowania. Aż chciałoby się usiąść na tarasie tego namiotu, szczególnie, że nawet są dwa leżaki. Tyle, że nie do końca kompletne – mają tylko drewniany stelaż, brakuje im tej materiałowej części, na której zwykle się siada. To jest cały Madagaskar właśnie. Wszystko tu jest takie niedopracowane, niedorobione - przynajmniej z naszej, europejskiej perspektywy. Oczywiście nie da się uciec od pytań, dlaczego tak jest. I choć potrafię wskazać na szybko z pięć powodów, to niestety wciąż nie znam całościowej odpowiedzi. Rozmawiam z Dudu, pracownikiem obozu, mówi, że kocha naturę. Boi się, że ktoś będzie chciał tu wybudować drogę, bo wtedy będzie więcej turystów i więcej pracy. A po co to komu? Przecież tak jest dobrze. Oczywiście mój europejski umysł od razu to ocenia i wartościuje, ale patrząc na ten piękny ocean zaczynam się zastanawiać, czy mam prawo definiować szczęście i szukać jego odpowiedników w naszym kręgu kulturowym. Albo czy uprawnione jest w ogóle przykładanie naszego punktu widzenia do tej skrajnie różnej rzeczywistości.
Organizatorowi wyprawy coś nie wyszło z lotem z Toliary do Antananarivo. Zamiast 2 godzin lotu, w drodze powrotnej do stolicy będziemy się tłuc po tych dziurawych drogach... dwa pełne dni. Dwa, kurwa, pełne dni! Pierwszego dnia jedziemy 500 km przez 13 godzin. Krew się burzy, dupsko boli. Drugiego dystans jest podobny, pojedziemy nawet dłużej, ale kilometry – przynajmniej rano - mijają jakby szybciej. Zza szyby ostatni raz podziwiam bujnozielone, a później rdzawe krajobrazy, mijanych ludzi, malgaską codzienność. Siedząc na jednym półdupku, zupełnie niespodziewanie (także dla mnie samego) zaczynam snuć marzenia o wyjeździe do Etiopii. Ba!, wyrywa mi się komentarz, że będę tęsknił za tym afrykańskim otoczeniem.
- Ty nie jesteś do końca normalny! – mówi z troską w głosie Szanowna Małżonka.
- No, może nie jestem...
Tymczasem!
Comments