Wsiadając na pokład dreamlinera cofamy zegarki o 6 godzin, ale prawdziwa teleportacja w przeszłość następuje w momencie wyjścia z samolotu. Jeśli ktokolwiek twierdził, że Polska AD 2015 to ten sam kraj co przed 89 rokiem, to bez wątpienia powinien się na taką podróż zdecydować. Witamy na Kubie, w siermiężnym skansenie pełnym komunistycznych paradoksów, w przededniu kolejnej rewolucji - tym razem kapitalistycznej.
W Hawanie nocujemy w dzielnicy Miramar - rzekomo najbogatszej części miasta, w hotelu o jakże lokalnie brzmiącej nazwie (Copacabana). W holu wita nas pięć powabnych dziewcząt grających kubańskie piosenki. Piosenki, które - jak się później okaże - będą nam towarzyszyć przez całe dwa tygodnie. Dostajemy po szklaneczce 'cuba libre' i zaczynamy... prawdopodobnie od najgorszej atrakcji na wyspie: Mural de la Prehistoria! Prehistoryczny oznacza w tym konkretnym przypadku początek lat 60 ubiegłego stulecia. Namalowany został przez jakiegoś profesora i pasjonata z grupą równie zapalonych kolegów. Wytężamy wzrok... ale, podobno, powinno się go oglądać dwa razy: przed i po szklaneczce piña colady. Niestety, jedna porcja rumu nie pozwala nam odkryć sensu tego dzieła, z drugiej rezygnujemy świadomie, trochę obawiając się tego co możemy zobaczyć. Na tym, par excellence, tle wizyta u farmera zajmującego się uprawą tytoniu jest bardzo kształcąca. Produkcja cygar pozostaje pod ścisłą kontrolą państwa i wszystko jest skrupulatnie rozliczane. Oprócz wynagrodzenia rolnik może zatrzymać dla siebie 10% wyprodukowanych liści. I po raz pierwszy przekonujemy się, że aby przeżyć, mieszkańcy muszą uciekać się do mniej oficjalnych zajęć. Podpatrujemy jak liście zwijane są na udach smukłej Kubanki (taki żarcik), możemy na miejscu popróbować i od razu nabyć drogą kupna takie chałupniczo zrobione cygara.
Zawsze to coś innego niż w supermarkecie. O sklepach zresztą też warto ze dwa słowa wspomnieć - bo to jak powrót do dzieciństwa. Półki prezentują się okazale, bo niewiele na nich stoi. Kasjer na widok turysty wyczuwa nadchodzącą premię, bo wydawanie reszty to doskonała okazja do pomyłki. Ale z każdym dniem nasze oburzenie na takie występki maleje. Słysząc jak państwo troszczy się o obywatela, nie dostrzegając jakiegoś wielkiego szczęścia w oczach przechodniów, oglądając miasta... człowiek staje się bardzo wyrozumiały. I szczęśliwy, że żyje w normalnym kraju.
Podziwiamy Hawanę z twierdzy El Morro w towarzystwie czterech wirtuozów. Dawno nie widziałem, żeby pod mostem grała kapela z najprawdziwszym kontrabasem i perkusją - toż puls tej sekcji niósł się aż na el Malecón. Stoimy jak wryci, nie mając do końca pewności czy to widok Hawany, czy muzyka rozpala nasze zmysły. A może to lutowe słońce, które praży niemiłosiernie. Jest też jeszcze opcja, że to mohito, które delektowaliśmy kilka chwil temu w hotelu Nacional. Tak, tak, w tym właśnie. A może wszystko po trochu. Chłopaki grają bosko, sięgamy do kieszeni po 10 euro. W domu się przekonamy, że płyta nie działa, akurat ta najbardziej pożądana, jedna z siedmiu, które przywieźliśmy!
Pół godziny później jesteśmy już w środku miasta. Czujemy Hawanę, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Niestety żaden z tych zapachów nie należy do przyjemnych. Domy, na których widać upływ czasu, zwisające z okien prześcieradła i inne obrusy. Dziesiątki maluchów pchających sklecone naprędce wózeczki czy grające w baseball. Piłką jest korek od butelki. Co chwilę ktoś prosi o długopis czy cukierki i wyraża wielką radość i wdzięczność jak już jakiś drobiazg dostanie. Zdarzają się i starsi panowie, którzy jednak preferują peso, euro, ostatecznie mogą też być dolary. A to już przestaje nam się podobać i chwilę później lądujemy na głównym placu, przy el Capitolio. O dziwo nie ma tłumów, za to masa słynnych samochodów. Znikamy w uliczkach starej Hawany i w pewnym momencie znajdujemy się w środku marszu karnawałowego. Feeria kolorów, potok dźwięków. Krzyki i śpiewy, bębny i talerze. Na czele idzie pani, a nie, chwileczkę... to jednak pan, tylko ubrany jak pani. Wsiadamy do różowego cadillaca cabrio i pędzimy malekonem... chwilę później pląsając już w rytmie cza czy - słuchając "spadkobierców" spod szyldu Buena Vista Social Club. Skąd te dziadki maja tyle energii? Wszystko przychodzi im z niesłychaną lekkością. Nam po chwili też, bo barman co rusz wymienia nam puste szklanki na pełne. Sączymy mohito, chłoniemy muzykę. Znamy te wszystkie piosenki, to jest niesamowite przeżycie usłyszeć je na żywo. Choć jak fundują nam weselny pociąg w rytmie szybki-szybki-wolny, szybki-szybki-wolny to wymiękamy!
A na śniadania znów jajka. Znaczy oferta jest znacznie szersza, ale jakoś nie wygląda zachęcająco. W każdym razie jajka i banany ratują sytuację. Bo przed nami kolejny dzień... picia! Zaczynamy słynnym rumem 'Legendario' i płonącą kawą. O ile kawa mogła smakować miłośnikom baaardzo słodkiej wersji, to rum (serwowany bez choćby grama wody czy kostki lodu) był nie do picia. Ale co tam... Przed nami cmentarz Kolumba. I od razu lekki szok - wygląda na to, że Kubańczycy bardziej dbają o 'domy' zmarłych, niż swoje własne. Wszystko uporządkowane, czyste, zadbane, a przecież nie chowa się w tej nekropolii jakoś szczególnie sławnych osobistości. Wysłuchujemy historii Amelii Goyre, ale ciarki przechodzą mnie dopiero na grobie Ibrahima Ferrera. Wszak za jego wykonanie 'dos gardenias' dałbym się pokroić. Żywcem! I pomyśleć, że to bolero skomponowano 70 lat temu...
Dla odmiany wizytę na Placu Rewolucji przemilczę.
Pisałem, że sztuka kulinarna na Kubie nie jest jakoś szczególnie wyszukana. I to nawet nie chodzi o to, że oni nie potrafią. To raczej jest kwestia ogólnej sytuacji na wyspie, braku podstawowych produktów, reglamentacji itd. Ale nie oznacza to, że nie da się zjeść nic dobrego. My znajdujemy kulinarną uciechę na dachu hotelu Ambos Mundos. Widok z tarasu na poniszczone budynki to nie jest coś, co wywołuje ekstatyczne pomruki, ale 'ropa vieja', w wolnym tłumaczeniu 'stare szmaty', smakują wybornie.
Z każdego baru wylewa się tłum szczęśliwych turystów, w każdym, nawet najmniejszym, słychać grajków. Chyba już o tym wspominałem, ale alkohol (w umiarze oczywiście) towarzyszył nam przez cały wyjazd. Czy to mohito, cuba libre, canchanchara, piña colada czy wreszcie daiquiri, które popijane było - w znacznie większych ilościach - przez niejakiego Ernesta Hemingwaya pięćdziesiąt lat temu. Ale trudno się temu dziwić, wszak daiquiri jest napitkiem ze wszech miar smakowitym... a wizyta w barze Floridita, w którym Hemingway delektował się tym boskim trunkiem to jedno z lepszych wspomnień z tej wyprawy. Ścisk, muzyka na żywo i atmosfera totalnego, haha, luzu - po prostu nie można chcieć więcej. Mijamy bar Bodeguita, tłum taki, że nie sposób dostać się do środka. Przed wejściem spotykamy dżentelmena, który w 2008 roku trafił na okładkę polskiej (!) edycji Travelera (National Geographic). Pan oczywiście wyciąga zza pazuchy ową gazetę, pozuje i za symbolicznego dolara zachęca do robienia fotek. Nie korzystamy z okazji.
Cienfuegos to perła architektury kolonialnej, choć mieliśmy mało czasu żeby się o tym dostatecznie przekonać. Budynkom przy deptaku (wyremontowanym!) trudno odmówić uroku, stare auta na ulicach podkręcają atmosferę, ale pełnię 'kubańskości' czuć z dala od głównego placu. A im dalej, tym bardziej 'swojsko'. Nie wiem czy tylko ja miałem takie wrażenie, ale czułem się jak w nieco zapuszczonej Hiszpanii, może z wyjątkiem momentów, kiedy mijały nas miejskie autobusy, camello. Nazwa dość precyzyjnie charakteryzuje ten doczepiany do ciężarówki przegubowiec. Rzeczywiście wyglądem przypomina wielbłąda, mieści pewnie ze dwie, a może i trzy setki ludzi i strasznie kopci. Ale da się? Choć pewnie nie korzystał z tego środka transportu żaden z baronów cukrowych zamieszkujących okolicę. Mieliśmy okazję odwiedzić jeden z pałaców do nich należący i z całą pewnością do biednych ludzi nigdy nie należał. A skoro o bogatych mowa, to choć linijkę powinienem poświęcić rewolucji. To po zdobyciu Santa Clara przez Che Guevarę rozpoczął się kubański przewrót. O ile jeszcze Guevara Memorial da się obejrzeć z zainteresowaniem, to 'rewolucyjny' pociąg pancerny zajmuje chyba pierwsze miejsce (ex-equo z muralem) w kategorii najgorszy zabytek Kuby.
W drodze do Trynidadu zaglądamy do Valle de los Ingenios - Doliny Cukrowni. A tam plantacje trzciny cukrowej, wioski zamieszkałe przez potomków niewolników i kolejne pałace baronów cukrowych. Wchodzimy na 40-metrową wieżę z której doglądano przybytku, a przede wszystkim pracowników. Panorama jest piękna, ale dziś to biedne miejsce. Dzieciaki dosłownie wyrywały nam z rąk cukierki, gumy do żucia, czy długopisy. Czy kogoś to jednak dziwiło? No nie, ofiarując im długopis dawaliśmy im prezent o wartości kubańskiej dniówki! Teraz to wydaje się nam dziwne, egzotyczne, ale czyż nie podobnie było jeszcze 30 lat temu w naszym kraju raju? Nie mam pewności czy ktoś te moje wypociny czyta, ale gdyby jakimś zrządzeniem losu ktoś taki się trafił, a jednocześnie był ciekaw życia na Kubie, to bardzo polecam książkę Yoani Sánchez - Cuba libre. Notatki z Hawany. Pięknie napisana, po prostu pozycja obowiązkowa!
Tak, jak dla turystów absolutnym must see jest Trynidad – leniwa i zjawiskowo cudna mieścina, w której czas zatrzymał się w latach 50-tych XX wieku. Kolorowe budynki, brukowane drogi, dorożki, osiołki. I canchanchara, napitek na bazie miodu. Ale to co urzekło nas najbardziej to Casa de la musica. Chyba najpopularniejsze miejsce wśród turystów, gdzie siedzi się na schodach, popija różnego typu witaminy, a przede wszystkim pląsa salsę do muzyki na żywo. Kubańczycy wyciągają na placyk turystki, uczą podstawowych kroków, ale dopiero jak zaczynają tańczyć to co im w duszy gra, robi się kosmicznie - te ich ruchy, gibkość, poczucie rytmu, że już nie będę wspominał o figurach. I my też tam byliśmy i - co chyba oczywiste - tańczyliśmy. Pierwszy raz w życiu na kostce brukowej. I w sandałach.
Nie potrafię napisać, że to piękny kraj, ale bezwzględnie trudno mu odmówić uroku. Łatwo sobie wyobrazić, jak cudownie tu musiało być zanim Fidel zaczął wdrażać swoje pomysły o sprawiedliwej i wielkiej Kubie. Nietrudno też zwizualizować sobie Kubę za kilkanaście lat, jak już szeroki strumień dolarów ze Stanów zasili lokalną gospodarkę. I popijając 'cuba libre' warto pamiętać, że wolność nie jest dana raz na zawsze...
Tymczasem!
Tomasz, my odwiedziliśmy Kubę w marcu tego roku i obserwacje a nawet niektóre kadry mamy podobne. Gratuluję bloga - masz świetne pióro, a zdjęcia mega. Za każdym razem się zachwycam. Pozdrawiam. Jolanta O.