Żona mnie zostawiła. Pojawią się pewnie głosy, że widocznie zasłużyłem, że czas najwyższy, że to przez ten nieszczęsny Berlin. Wszystkim zatroskanym śpieszę jednak z wyjaśnieniem, że tylko na weekend. Mam taką nadzieję w każdym razie. Cóż zatem począć? Jak żyć? Mógłbym co prawda wyczekiwać jej powrotu w oknie, wylewać łzy z tęsknoty, ba, głodzić się ze zgryzoty. Tak, mógłbym, ale pomyślałem sobie, że przecież 'wolny' weekend trafił mi się w naszym blisko trzydziestoletnim pożyciu może ze trzeci raz, więc to znakomita okazja, żeby zabrać młodszą i wyruszyć z nią w podróż... sentymentalną. Po ścieżkach, którymi dreptałem najpierw z moją dziewczyną, potem żoną, chwilę później matką moich dzieci. Gdzie chodziliśmy objęci, czasem za rączkę, na każdym przystanku czule patrząc sobie w oczy i karmiąc się nawzajem kosteczkami czekolady, co - w trakcie wędrowania po górskich szklakach - było naszą świecką tradycją.
Góry uwielbiałem, był czas, że na południe naszego pięknego kraju raju jeździliśmy co rok, ale w Karpaczu ostatni raz byliśmy chyba 12, może 13 lat temu. I o ile w samym mieście poznaję wiele miejsc, domów, ulic, to jednak trochę się też zmieniło. Przybyło pensjonatów i hoteli, a z ówczesnej głównej ulicy zrobiono deptak. A góry? Jak były malownicze tak są, i swym czarem zachęcają do pieszych wędrówek. Aura dopisuje, mamy połowę października, słonko świeci, a przy świątyni Wang, o poranku, przyjemne 17 stopni. Wybieramy chyba najbardziej klasyczną, ale też i bardzo malowniczą trasę, przez Samotnię, koło Małego Stawu. Ileż miłych wspomnień! Na Śnieżce meldujemy się po 2,5 godzinach. Gdzie te czasy, że człowiek albo z dzieckiem w nosidełku, albo za rączkę - wymyślając to różne motywujące zagrywki - tarabanił się na ten szczyt, nie najwyższy przecież, pół dnia? Dziś na szlaku też sporo młodych piechurów. Jeden pyta 'daleko jeszcze?' 500 metrów za Wangiem, inny śpiewa, ktoś śpi u ojca na plecach. Mamy fart, na górze widoczność znakomita, ale po chwili wracamy w chmurze przez Słonecznik i Pielgrzymy. Jeszcze te naście lat temu widok tych skał robił wrażenie, człowiek skakał z aparatem na każdy kamień, a teraz... traktujemy je wyłącznie jako punkt odniesienia na mapie. Ale jest świetnie. Trasa ani nie jest jakoś szczególnie męcząca, co chwilę mamy napad głupawki, żółto-brązowe kolory jesieni cieszą oczy, a 23 km mija nie wiadomo kiedy. Na deser wsiadamy na roller-coaster i... chyba się zestarzeliśmy, bo już nie kwiczymy tak jak kiedyś.
W niedzielny poranek wjeżdżamy na Szrenicę i zamiast spodziewanego wiatru i chłodu mamy plażę! Rozbieramy się do t-shirtów i idziemy w stronę Łabskiego, potem Szyszaka. Śnieżne Kotły, najbardziej tatrzańska część Karkonoszy, podobała mi się zawsze, a teraz dodatkowo słonko i ta letnia niemalże pogoda wyzwalają najgłębsze pokłady zadowolenia. Idziemy i mruczymy żałując, że żadne zdjęcie nie odda tej błogości. Chwilo trwaj. Schodzimy w dół idąc pod górę, skaczemy z kamienia na kamień, buty całe w błocie. Już na dole ugrillowany pstrąg patrzy na mnie z talerza, i w sumie nie wiem czy z wyrzutem, czy zachęcająco. Pora wracać do domu, za chwilę Helsinki.
Tymczasem!
Aaa... Miałem zapisać suchara z soboty:
- Po co dres idzie do lasu?
- Po ziomka😁
Comments